Wybitny pisarz emigracyjny Michał K. Pawlikowski pisał, że wyprawa kijowska była ostatnim aktem polskiego "ducha przygody".
Według niego po 1920 r. znaleźliśmy się w defensywie. Porzuciliśmy koncepcje wielkie na rzecz koncepcji małych i ciasnych.
Pawlikowski niestety miał rację. Nie oznacza to jednak, że polski „duch przygody” umarł całkowicie. Tlił się jeszcze w II RP. Odnajdujemy go między innymi w marzeniu o koloniach, o pozyskaniu dla Polski terytoriów w Afryce i Ameryce Południowej.
Obecnie kolonialne ambicje pokolenia naszych dziadków i pradziadków wywołują szyderstwa. Uważa się je za niepoważne rojenia, za objaw tradycyjnej polskiej megalomanii i imperialnych mrzonek. Wizja Polaków w korkowych hełmach przedzierających się przez tropikalną dżunglę, aby zatknąć biało-czerwony sztandar w sercu Czarnego Lądu, jawi się jako dowcip.
U mnie - i mam nadzieję u wielu czytelników - marzenia te wywołują uczucia odmienne. Dumę z czasów, kiedy Polacy nie bali się snuć wielkich wizji. O swojej ojczyźnie myśleli jako o państwie potężnym, które powinno znaleźć się w gronie czołowych mocarstw globu. Przepustką do klubu mocarstw w tamtych czasach były właśnie kolonie.
W marzeniach o terytoriach zamorskich widać też awanturniczą żyłkę, przedsiębiorczość, śmiałość i gotowość do ryzyka, które przez wieki cechowały naszych przodków. To przecież dzięki tym przymiotom Polska z niewielkiego kraju Europy Środkowej przeistoczyła się w czołowe mocarstwo Europy Wschodniej. To dzięki nim wypłynęliśmy na szerokie wody.
Zamiast więc śmiać się z planów stworzenia polskiego Kamerunu i zamiast szydzić z projektu zwerbowania 100 tys. Murzynów do Wojska Polskiego, zadumajmy się nad starymi dobrymi czasami. Czasami, gdy Polska była ambitnym krajem.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.