Tydzień temu napisałem, dlaczego wątpię w oficjalną wersję wydarzeń, podtrzymywaną zgodnie przez rząd i opozycję, zgodnie z którą Polska została celowo i z premedytacją zaatakowana przez Rosję. Wskazałem, że najpoważniejszym problemem oficjalnej narracji jest brak podania motywu. Jak można było oczekiwać, takie krytyczne podejście spotkało się z tym, z czym najczęściej w polskiej debacie spotyka się głos nieodpowiadający większości, a więc z agresją. Jedni pisali, że sprawa jest tak oczywista, że nie trzeba jej wyjaśniać. Inni z góry domniemywali, że kto pyta, ten ruski agent, nie mogąc się jedynie zdecydować, czy kieruje nim głupota czy pazerność.
W chwili, gdy media ujawniły, że najprawdopodobniej w dom w Wyrykach – a jego zdjęcie było koronnym dowodem agresji Moskwy – uderzył nie rosyjski dron, ale polska rakieta, cała ta akcja propagandowa pękła niczym bańka mydlana. No bo jak mam wierzyć w oficjalną wersję wydarzeń, skoro w tak istotnym fragmencie jest ona kłamliwa? Jak mogę uznawać, że władze i wojsko przekazują sprawdzone i wiarygodne informacje, skoro w tej kluczowej sprawie przez sześć dni wprowadzały całą opinię publiczną w błąd?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

