Dla każdego obserwatora z zewnątrz jest jasne, że – z perspektywy biskupów – najpoważniejszym wyzwaniem w nowym roku będzie sprawa religii w szkole. Rozmowy na ten temat toczą się między rządem a Episkopatem już od miesięcy; bez wyraźnych efektów. Resort Barbary Nowackiej prze do możliwie szybkiego zmniejszenia tygodniowej liczby tych lekcji oraz do ich głębokiej reorganizacji (jak choćby łączenia klas), powołując się na rzekomą wolę narodów ujawnianą w „badaniach społecznych”
Religia w szkole
Strona kościelna zasadniczo zgadza się ze zmniejszeniem liczby lekcji, ale chce rozłożyć zmiany na kilka lat oraz doprowadzić do sytuacji, w których uczenie się religii albo etyki będzie dla uczniów obligatoryjne. Z perspektywy katolickiej sprawa ma w oczywisty sposób znaczenie ideowe i formacyjne, ale – nie ma co ukrywać – jedną z głównych motywacji są też finanse. Dwie lekcje religii w tygodniu zapewniają stały dochód nie tylko kilkunastu tysiącom świeckich katechetów, lecz także grupie blisko 10 tys. księży.
Stawiam tę sprawę dość brutalnie, bo w całej dyskusji po stronie Kościoła bardzo brakuje refleksji nad tym, jaki jest właściwy charakter szkolnej nauki lekcji religii. Biskupi – czyni to m.in. biskup Łowicza Wojciech Osial, przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego – mówią o konieczności „etycznej” formacji polskich uczniów, co ma być normą w wielu krajach europejskiego Zachodu. Sprowadzanie lekcji religii do kwestii etyki jest jednak głębokim nieporozumieniem, a skutki tego są właśnie w tamtych krajach dobrze widoczne. Obligatoryjne lekcje religii albo etyki prowadzą w świeckich demokracjach wyłącznie do tego, że uczniom prezentuje się liberalną propagandę, która ogołaca religię katolicką z jej zbawczej wyjątkowości. Powoli tracę nadzieję, że w ferworze walki o utrzymanie religii w szkołach ktokolwiek zdecyduje się poważnie dotknąć również tego wątku.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.