Skoro świętujemy rocznicę Powstania Styczniowego, to i ja nawiążę, może nie do samego Powstania, ale do tego, co potem. Do sprawy, którą już kiedyś za książką Marka Ruszczyca przypominałem: rozwalania przez carską Ochranę popowstaniowej emigracji we Francji, Belgii, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Po latach, kiedy część tajnych dokumentów wyszła na jaw, okazało się, że wszyscy bez wyjątku jej agenci posługiwali się retoryką najbardziej radykalną. Kapuś w kapusia i prowok w prowoka byli tak gorącymi patriotami, że przelicytowywali w swej patriotycznej żarliwości i powstańczym radykalizmie wszystkich. I z tych właśnie pozycji skutecznie niszczyli liderów, którzy cokolwiek pozytywnego mogli zdziałać.
Każdemu potrafili wytknąć, że jakoś zdradził Sprawę, każdemu umieli znaleźć jakąś „kompromitującą” go znajomość, czy to zaprzańca w rodzinie, czy obecność na grillu u jakiegoś Moskala. Zarazem inspirując różne radykalne wyskoki kompromitowali Polaków w oczach krajów udzielających im gościny, a wszelką emigracyjną działalność topili w „potępieńczych swarach”, z realnych działań wekslując ją na jazgot, z którego nie mogło wyniknąć nic dla Moskwy szkodliwego. Niestety, ogół emigrantów, wielce czuły na bogoojczyźniany frazes i radykalną retorykę, dawał się w ten sposób dzielić, skłócać i prowadzać na manowce, jak tylko sobie Ochrana życzyła.
Nie twierdzę, że z tej historii wynika, iż każdy radykał jest agentem. W końcu są jeszcze na tym świecie idioci, w tym idioci, jak ich nazwał Lenin, „użyteczni”, są i frustraci, chorzy z niedocenienia i zawiści wobec tych, którzy uzyskali większy rząd dusz, i megalomani, uważający się za moralne wyrocznie...
Ale na pewno wynika z tej historii (i wielu innych), że człowiek rozsądny powinien traktować hurra-radykałów podejrzliwie, a nie podchwytywać bezrozumnie demagogicznych okrzyków, zwłaszcza, gdy okazywany radykalizm wyraźnie nie służy wezwaniu, by coś zrobić, a tylko judzeniu, by coś zniszczyć. Car czy Stalin, pierwszy sekretarz czy prezydent, zasady rządzące strefą cienia są niezmienne, jak gra w „dobrego” oraz „złego” śledczego podczas przesłuchania, i równie skuteczne. Tak samo jak z Polakami, radziła sobie Ochrana z rosyjską socjaldemokracją, sponsorując rozbijactwo bolszewików, tak samo służby zachodnie przez swych agentów kontrolowały i rozbijały partie komunistyczne czy nazistowskie. Byłoby szaleństwem podejrzewać wszystkich, ale byłoby głupotą wypierać ze świadomości fakt, że różne grupy załatwiają różne swoje interesy wszystkimi dostępnymi metodami. Najlepszej wskazówki, jak nie dać sobą manipulować, ale i nie popaść w paranoję, dostarcza Ewangelia: poznawajcie po owocach.
Z przykrością stwierdzić muszę, że wielu osobom wpisującym komentarze na naszych stronach tej mądrości ostatnio zabrakło i kupili oni propagandową zagrywkę „Gazety Wyborczej” naiwnie jak dzieci. Nie wracałbym do sprawy, gdyby szło tylko o fakt, że obryzguje się mnie i kolegów błotem, bo tego się w moim zawodzie nie da uniknąć. Ale rzecz warta jest objaśnienia, bo mamy do czynienia z nowym elementem, z nowym sposobem uprawiania propagandy, na który warto się zaszczepić, będzie bowiem stosowany na coraz większą skalę. Zwłaszcza (uważny czytelnik już wie, na czym tę pewność opieram, pozostałym wyjaśnię w dalszej części tekstu) przed nadchodzącymi eurowyborami.
Wyjdźmy jednak od konkretu. „Gazeta Wyborcza” zlepiła z niczego „newsa” pt. „Niepokorni wracają do Hajdarowicza”. Sama sformułowała go przebiegle, z wykorzystaniem wieloznaczności sformułowania „wracają”, ale natychmiast uruchomiony głuchy telefon − portal Lisa podkręcił jej „sensację” do wersji „wracają do redakcji »Rzeczpospolitej«”. Założony przekaz oczywisty: „niepokorni to zdrajcy i oszuści”, cel też oczywisty – uderzenie w kampanię reklamową wchodzącego na rynek tygodnika „Do Rzeczy”, w jej podstawowy przekaz „nie daliśmy sobie zamknąć ust, wracamy”.
Ile jest prawdy w „newsie”? Jak to w „Wyborczej”, zero. Pretekstem do otrąbienia „powrotu do Hajdarowicza” były następujące zdarzenia mniej więcej z okresu tygodnia:
a) tekst w „Plusie Minusie” Piotra Semki. Semka nigdy nie zaprzestał pisania tam, ponieważ uważa (nie ma co ukrywać, że czasem mamy różne podejście do taktyki obecności w generalnie wrogim świecie mediów) że dopóki można do czytelników docierać, dopóki istnieje minimum gwarancji, że nikt nie będzie próbował cenzurować czy manipulować kontekstem publikacji, to się opłaca.
b) Artykuł Łukasza Warzechy w „Rzeczpospolitej” w dziale „Opinie”. Łukasz wprawdzie publikował w „Uważam Rze”, a teraz pisuje do „W Sieci”, ale generalnie jest dziennikarzem „Faktu” i we wszystkich innych mediach występuje jako gość. W „Rzepie” przestał się pojawiać nie dlatego, że się na nią obraził, tylko dlatego, że (podobno) objąwszy redakcję Andrzej Talaga zabronił zamawiania u niego tekstów, a teraz (podobno) Bogusław Chrabota ten zakaz cofnął.
c) W „Plusie Minusie” ukazał się też wywiad Roberta Mazurka. Sprawa podobna jak z Semką.
d) No i clou całego „newsa”: w tymże Plusie-Minusie ukazał się też artykuł mój, co „Wyborcza” zestawiła z deklaracją sprzed dwóch miesięcy, iż nie zamierzam mieć więcej nic wspólnego z jakimkolwiek przedsięwzięciem, w którym uczestniczy pan Hajdarowicz.
Faktycznie, w punkcie d) udało się łobuzom z Salonu, po kilku próbach mało udanych (jak np. wykorzystanie listu Davida Wildsteina do urabiania mi gęby antysemity) coś wreszcie na mnie znaleźć. Oczywiście, powyższa deklaracja miała oznaczać, że nigdy nie zamierzam w żadnej firmie należącej do Hajdarowicza pracować. Przywykłem myśleć po free-lancersku; od 20 lat żyję ze sprzedawania tekstów to tu, to tam, tak jakbym sprzedawał jabłka ze swego sadu. Sprzedając to akurat Dominkowi Zdortowi nawet nie pomyślałem o Hajdarowiczu. Gdybym pomyślał, to może z uwagi na szczególny moment poprosiłbym, żeby w zaplanowanym dwugłosie o ruchu narodowym moja wypowiedź została ujęta w formę wywiadu, tym bardziej, że tak ostatecznie było w wypadku Davida. Ale wolę swe argumenty i przemyślenia wykładać w tekście autorskim, niż w wywiadach, bo to lepsze dla logiki i precyzji wywodu.
Niemniej, dobra − „nic wspólnego” to nic wspólnego, a artykuł to coś. Punkt dla Czerskiej. Ale i tak nie żałuję, bo artykuł był, śmiem twierdzić, ważny i dobry, i powinien się był tam właśnie, w tym numerze Plusa-Minusa ukazać. Nie dziwię się, że z punktu widzenia Czerskiej ważne jest, żeby takie artykuły, odkłamujące jej wieloletnią propagandę, się nie ukazywały, a jeśli już, to tylko w wąskim, prawicowym obiegu, by przekonywały tylko przekonanych i żadnego owocu nie wydały. Stąd ton moralnego szantażu, podobny jak w szyderczym judzeniu Lisa „pokażcie, że macie jaja…” Jak już nie chcesz się ze swymi poglądami schować ze wstydu, to schowaj się z nimi, żeby okazać niezłomność!
Sztuczka równie stara, jak wspominane wcześniej − podobnym mechanizmem posługiwał się Adam Michnik u schyłku lat osiemdziesiątych, terroryzując całą opozycję nieprzejednaniem swego listu do Kiszczaka, niezłomną wzgardą dla każdej „świni”, która Czerwonemu poda rękę lub w jakikolwiek inny sposób się skurwi − po to, by na kontakty z tymże Kiszczakiem i dogadanie sposobu przejęcia od niego władzy zapewnić monopol swojej grupie. Jakże mu się wtedy świetnie udało wszystkich nabrać i wydudkać jak ostatnich frajerów!
Jak to ładnie ujął pewien Jugosłowianin ze starego filmu: „Ne ma glupaka!”. Gdybym dał się niezłomnym zastraszyć, to zaraz bym usłyszał, że jak mi się nie podoba III RP, to w ogóle nie powinienem publikować w żadnym medium, hajdarowiczowym czy nie, bo przecież w ten czy inny sposób za wszystkim stoi tu Tusk. Więc jak ktoś nie lubi Tuska, to powinien „pokazać jaja” i zostać opozycyjnym Amiszem, wydawać książki własnym sumptem i rozprowadzać je wśród znajomych, i to za darmo, bo wszystkie pieniądze pochodzą wszak z mennicy państwowej.
No dobrze, ale dlaczego wracam do sprawy, o której już raz (na gorąco i bez wiedzy o tym, jaki wywołała harmider w sieci) pisałem?
Ano, zadam pytanie. Manipulacja „Wyborczej” jak wiele poprzednich, „news” o „powrocie do Hajdarowicza” ewidentnie wystrugany z banana… Dlaczego więc tym razem tak chwyciło?
Otóż, wracam do głównego wątku − dlatego, że tym razem zadziałał nowy mechanizm. Nowa siła, którą sobie salon i władza ostatnio zbudowały, w dużym stopniu swoiście agenturalna. Na ten przekaz wielu czytelników jeszcze się nie uodporniło, jeszcze sobie nie wyrobiło odruchu podejrzliwości. Jeśli coś napisze Kublik czy Wroński w „Wyborczej” albo Paradowska w „Polityce”, to wiedzą, kto zacz i czego się spodziewać. Ale jeśli to samo podrzuci im bloger „Pimpuś” (kto wie, czy nie któreś z nich?) to ludziom się wydaje, że ów Pimpuś to ktoś taki jak oni sami, bezinteresownie dzielący się swoimi opiniami. Tym bardziej im się tak wydaje, gdy Pimpuś napisze coś na internetowym forum czy zalinkuje „amatorski” filmik na jutubie.
A tymczasem Pimpuś to coraz częściej internetowy zombie − pracownik agencji marketingowej, wklepujący taśmowo zadany przekaz na wszystkich możliwych forach, czatach i innych takich. Pisałem już o tym, zachęcam do badania zjawiska innych. Władza wyciągnęła wnioski z ostatnich wyborów, które wygrała wszędzie poza Internetem, i przeznacza spore pieniądze na profesjonalne „neutralizowanie” niechętnych sobie opinii. Świadom rzeczy człowiek może to zauważyć i nawet udowodnić, choćby przy użyciu google frequency, gdzie czarno na białym widać, jak pewnie wątki, sformułowania i wątki w nienaturalnie nagły sposób się masowo pojawiają, by po zaprzestaniu kampanii równie masowo znikać.
Europarlament, jak podała brytyjska prasa, na wynajęcie takich zombie do „neutralizowania na forach internetowych opinii eurosceptycznych” przed eurowyborami wyasygnował ostatnio 2 miliony euro, zupełnie się z tym wydatkiem nie kryjąc. To pokazuje, jak oczywisty stał się już ten rodzaj propagandy na Zachodzie. Obliczam, że z tego co najmniej pół miliona trafi do Polski. W złotówkach nieco ponad dwa melony, wydaje się niewiele, ale wklepywacze, zwłaszcza w kraju dużego bezrobocia, są tani jak Chińczycy, a poza tym to tylko jedno z wielu źródeł finansowania internetowej propagandy.
Pisałem już o tym, przypominam i będę przypominać, bo trzeba o tym pamiętać. Co nie znaczy, żebym uważał, że wszyscy wklepujący od paru dni frazy „zdrada niepokornych”, „niepokorni się sprzedali”, „kasa misiu kasa”, czy nawet „Ziemkiewicz i Hajdarowicz − mordercy mediów” wzięli za to pieniądze. Mam w sieci swoich „fanów” już od dawna, co jest zdrowe i oczywiste − sukces zawsze wkurza, budzi zawiść, a gdy ktoś sam o nim marzy, plucie na takiego powiedzmy Ziemkiewicza podpowiada wręcz wyrachowanie, bo a nuż się taki da sprowokować, odwinie, i w taki sposób pętak zaistnieje.
Blogerzyna, który narobił szkody Klubowi Ronina, gdy jako współszef tego przedsięwzięcia zmuszony byłem odpowiadać na podchwytliwe pytania „Wyborczej” i wyjaśniać, że w Klubie prezentowane są róże poglądy, a więc także i skrajne, narobił lamentu na pół sieci i do dziś przy każdej okazji łka, ze „Ziemkiewicz na niego doniósł”… Trudno wierzyć, by ktoś normalny mógł takie pretensje traktować poważnie, ale w informacyjnym szumie nawet oczywista bzdura się przyda. Donosi Michnikowi, grilluje u Giertycha, kombinuje z KRUS-em, zdradził się, że nie wierzy w zamach, i tak dalej − dla osobników, którzy z jakiegokolwiek powodu chcą mnie demaskować jako „łże-prawicę”, kłamstwo o „powrocie do redakcji Rzeczpospolitej” było tak świetnym darem, że nie przeszkadzało im, od kogo ten dar przyjmują. Tym bardziej, że wielu z nich to zajadli wolontariusze PiS, a Prezes rzucił ostatnio niedwuznaczne wytyczne, by „demaskować” narodowców, bo zagrażają jego hegemonii.
Nie chce mi się bawić w wyliczanie, ile z błota, które na mnie wycieka z google’a jest rzucane spontanicznie, a ile interesownie. Ze wsi jestem, skórę mam grubą, a żelazna zasada głosi, że najgorsza popularka jest lepsza niż brak popularki (jeśli mogę o coś prosić, to żeby wśród licznych argumentów za moją pseudoprawicowością nie pomijać, że napisałem i niedawno wznowiłem powieść pornograficzną, pełną perwersyjnych obscenów − moja żona mówi, że lepszych niż w „Greyu”). Nie chodzi o tę konkretną kampanię przeciwko środowisku niepokornych, naszemu tygodnikowi i w pewnej mierze nie osobiście.
Chodzi o to, by pamiętać, że Internet jako dziedzina spontanu i anarchii, nie poddającego się żadnej kontroli ani cenzurze, to mit. Od dawna już, i z każdym rokiem bardziej, nieaktualny. Coraz większa część jego zawartości zmanipulowana jest tak samo, jak zawartość tradycyjnych mediów. A prawidłowość, o której przypomina przykład wspomniany na wstępie, pozostaje niezmienna. Żeby zneutralizować niechęć do cara, nie używano agentów namawiających Polaków, by cara polubili, tylko takich, którzy krzyczeli, że wszyscy inni nie dość go jeszcze nienawidzą. Dlaczego niby neutralizowanie niechęci do Tuska, Salonu czy Unii miałoby wyglądać inaczej?