Kilka tygodni temu konkurencyjny tygodnik „W Sieci” zrobił okładkę z raportu polskich archeologów, badających miejsce tragedii w Smoleńsku. Okładka była mocna, wymowa jednoznaczna: odnajdywane przez archeologów szczątki tupolewa okazały się rozproszone po tak wielkim obszarze, że nie jest możliwe, aby rozprysły się po nim wskutek uderzenia samolotu o ziemię. A więc: mamy oto niezbity dowód, że, tak jak twierdzi Antoni Macierewicz, tupolew został rozerwany w powietrzu przez eksplozje, a na ziemię spadł w postaci gradu odłamków.
Kilka tygodni później ten sam raport doczekał się rzetelnego omówienia w „Naszym Dzienniku” − który trudno przecież uznać za organ Komisji Laska czy innej reżimowej jaczejki. I dopiero tam można było przeczytać, iż owo rozproszenie szczątków po dużym obszarze jest zdaniem samych archeologów skutkiem ich rozwłóczenia przez rosyjskie spychacze i buldożery. Cała wierzchnia warstwa gleby została bowiem, jak opisuje raport, wkrótce po katastrofie wielokrotnie przeorana, przemieszczona i przemieszana, co wiązało się z budową drogi i zabetonowaniem części obszaru. Z ułożenia odnajdowanych szczątków nie można już zatem, twierdzą dalej archeolodzy, dowiedzieć się niczego o przebiegu katastrofy. Być może powiedziałyby coś te elementy rozbitego tupolewa, które znalazły się pod betonem, ale do nich z oczywistych przyczyn polscy archeolodzy nie dotarli.
Słowem, raport nie jest dowodem − zwłaszcza ostatecznym – na potwierdzenie teorii „dwóch wybuchów w powietrzu”. Jest „tylko” dowodem, jednym z długiej listy, na skrajnie nierzetelne potraktowanie przez Rosjan badania katastrofy, mające wszelkie znamiona celowego zacierania śladów, na demonstracyjne wręcz lekceważenie przez nich władz III RP oraz skrajną tychże władz w tak ważnej sprawie tchórzliwość i indolencję. Pod tym względem jednak nie wnosi nic do tego, co wiemy już choćby po potraktowaniu wraku, po sprawie pochówków czy rozbieżności między przekazanymi Polakom „kopiami” czarnej skrzynki a − wedle relacji świadków − taśmą z jaka-40, „badaną” już prawie cztery lata w krakowskim Instytucie Sehna.
Sądzę, że koledzy z „W Sieci” doskonale o tym wiedzieli, ale skupienie na „obsługiwaniu emocji” twardego elektoratu PiS i byciu anty-newsweekiem sprawia, że nad dziennikarską rzetelnością musi przeważyć potrzeba stałego grzania nastrojów, tydzień w tydzień. A w określonym, „pisowskim” targecie nic ich nie grzeje lepiej niż ogłaszanie kolejnych dowodów, że Putin zamordował prezydenta Kaczyńskiego przy co najmniej biernej współpracy Tuska i Komorowskiego. Nawet, jeśli są to dowody równie naciągane, jak osławiony film z rosyjskiego dziennika, przedstawiający (kadr wykorzystany na okładce innego radykalnego tygodnika, konkurencyjnego względem wcześniej wspomnianego) eksplozję tupolewa w powietrzu − tyle, że będący jedynie komputerową animacją.
Czy muszę dodawać, że przerzucanie się, w ramach walki konkurencyjnej o „rząd dusz” nad twardym elektoratem takimi „dowodami” szkodzi wyjaśnieniu sprawy, której wyjaśnienie jest dla Polski niezwykle ważne? Że bombastyczne okładki promujące naciągane dowody pełnią na dłuższą metę podobną rolę jak osławione „rozpylenie helu” przez mecenasa Rogalskiego i stanowią fantastyczną pożywkę dla − jak ujął to nieodżałowanej pamięci Seawolf − „sekty pancernej brzozy”? Że właśnie dzięki rywalizacji jawnie partyjnych, by nie rzec wręcz frakcyjnych mediów „pisowskich” o to, które jest bardziej radykalne i bardziej nieprzejednane w odkrywaniu z góry wiadomej „prawdy”, ośrodki typu komisji Laska mogą kompletnie zlewać kwestię tchórzliwego niewyjaśnienia katastrofy, skandalicznego „śledztwa” i haniebnego zachowania rządu Tuska, a skupiać się wyłącznie na brechtaniu z helu i udowadnianiu, że nie ma dowodów na eksplozje w powietrzu?
Pisałem już wielokrotnie o historii Ochrany, o tym, że zarówno wobec naszej powstańczej emigracji i konspiracji, jak i wobec własnych socjaldemokratów oraz anarchistów stosowała z zamiłowaniem ten sam chwyt: ludzie na jej usługach zawsze przyjmowali w rozbijanych środowiskach rolę skrajnych radykałów, wszystkich niszcząc i wszystko niwecząc oskarżeniami o zdradę, ugodowość, podawanie ręki zbrodniarzom. To oczywiście nie znaczy, powtarzam za każdym razem, że każdy radykał jest agentem − ale na pewno wskazuje, że bezmyślny radykalizm jest na rękę tym, których wskazuje jako swych wrogów.
Trudno sądzić, by tragedia w Smoleńsku, bez względu na to, jakie były jej przyczyny, nie stanowiła przedmiotu gry putinowskich służb, mających na celu trwałe zdezintegrowanie Polaków i utrzymanie ich w stanie zimnej wojny domowej. Podobnie trudno sądzić, żeby te same służby nie starały się infiltrować ukraińskiego Majdanu. I znając je, można być pewnym, że jeśli mają tam jakichś agentów wpływu (tak teoretycznie załóżmy, że mają) to owi agenci bynajmniej nie podszeptują: trzeba się jakoś dogadać z Janukowyczem, trzeba być rozsądnym, trzeba krok po kroku, pamiętając o realiach… Nie, podpowiadają to samo, co niewątpliwi agenci Ochrany podpowiadali Polakom w wieku XIX, a agenci Stalina w dwudziestoleciu i w czasie wojny: śmielej! Ostro! Mierzcie siły na zamiary, nie słuchajcie defetystów i zdrajców, rzućcie się na Hitlera wszyscy z gołymi rękami, dajcie mu spalić do szczętu Warszawę i wytępić do korzenia całą patriotyczną, zapaloną do walki młodzież!
W chwili, gdy piszę te słowa, światowe agencje donoszą o wygwizdaniu przez Majdan Kliczki, o okrzykach „hańba”, obnoszeniu trumien z ciałami zabitych (kto wydawał rozkazy „snajperom” winnym tych mordów?) i zapowiedzi na sobotni poranek szturmu na pozycje berkutu. A zarazem polski prawicowy internet kipi od krytyk „kapitulanckiego” porozumienia, wynegocjowanego z udziałem ministra Sikorskiego, od wezwań, by Ukraińcy śmielej i chętniej kładli się pod kule, i demaskowania tych „prorosyjskich” publicystów, którzy starają się zachować rozsądek i chwalą spóźnioną, ale jednak akurat wyjątkowo jak na nich udaną aktywność Tuska i Sikorskiego.
Kiedy władzę nad Majdanem przejął jakiś tajemniczy „prawy sektor”, przy którym upowcy ze „Swobody” zaczyna sprawiać wrażenie polityków umiarkowanych − to jest to w oczywisty sposób realizacja scenariusza najbardziej dla Ukrainy, ale także i Polski, zgubnego. Scenariusza, prowadzącego albo do całkowitej wasalizacji post-janukowyczowskiego reżimu względem Moskwy, albo do podziału kraju na część bezpośrednio wcieloną do Rosji i na kadłubowe, skazane na chaos państewko w typie Naddniestrza, najpewniej rządzone przez skrajnych „patriotów” z Prawego Sektora lub innych banderowców, bezustannie prowokujących konflikty z Polską (oddać rdzennie ukraińskie miasto Przemyśl!), pomiatających demonstracyjnie Żydami i tzw. mniejszościami seksualnymi, skoro akurat one są Zachodowi najdroższe − i w ogóle robiących wszystko, aby zaszantażowanych patriotycznymi, wolnościowymi i antyrosyjskimi emocjami Ukraińców wywieść na manowce.
Licytacja na emocje, choćby najbardziej szlachetne, prędzej czy później musi się skończyć rozbratem z rozumem. Ile razy trzeba wszystko przegrać, żeby to wreszcie zrozumieć? I kto w przemyśleniu kolejnych lekcji tak bardzo przeszkadza?