Jeśli popatrzeć na sprawę w kategoriach czystej, normalnej polityki, najnowszy ruch Aleksandra Kwaśniewskiego zupełnie nie ma sensu. Można odnieść wrażenie, że były prezydent, od dawna uporczywie męczony o podżyrowanie Palikota, wciąż się wykręcał, wciąż odwlekał, aż z powodu, którego nie będę dociekać, popadł w jakieś długotrwałe omroczenie, wskutek którego kompletnie przegapił cała aferę z niedoszłą wymianą „wicemarszałkini” na „wciemarszałkomałszarkinię” oraz wywołane przez nią wizerunkowo-sondażowe spustoszenia. I akurat, kiedy z Palikota zaczęły zostawać tylko przysłowiowe smród i buty, Kwaśniewski, jak w jakiejś farsie, ocknął się nagle i oznajmił − no dobra, zgadzam się, chodź, Palikocie!
Oczywiście, można domniemywać. Można domniemywać, że poturbowany po „operacji Nowicka-Grodzka” Palikot zdał sobie sprawę, że tylko podanie ręki przez Kwaśniewskiego może go uchronić przed obsuwą w sondażową przepaść, więc przestał stawiać jakiekolwiek warunki. Można też domniemywać, że również Kwaśniewski wymiękł poturbowany prasowymi uderzeniami w jego zarobki i zgodził się na patronowanie Palikotowi, na które bardzo nie miał ochoty, i które, powiedzmy sobie szczerze, potrzebne mu jest jak zawiasy w plecach. Z takich domniemań wyłaniałaby się wizja jakiegoś środowiska polityczno-biznesowo-medialnego, które na Kwaśniewskim i Palikocie oraz ich przewidywanym sukcesie w eurowyborach pragnie zbudować służącą mu siłę polityczną.
Jeśli teza, iż ani Kwaśniewski, ani Palikot nie są tak naprawdę inicjatorami akcji, iż źródło woli, która tworzy nowe ugrupowanie, jest gdzieś na zapleczu, wyda się komuś oszołomska i warta wykpienia, to gotów jestem przedstawić kilka argumentów. Współczesna, jak ją z przyzwyczajenia nazywamy, demokracja liberalna, to wszędzie starcie bloków polityczno-medialno-biznesowych. USA czy Francja, Belgia czy Australia, wszędzie życie publiczne odtwarza ten sam schemat: partia polityczna plus grupa finansowa plus grupa medialna, kontra inna partia polityczna plus grupa finansowa plus grupa medialna. Nie jest żadną tajemnicą, że np. Republikanie to przemysł ciężki i wydobywczy plus Fox i „talk radio”, a Demokraci to nowe technologie plus „pięć sióstr” i Hollywood. W USA symboliczny wymiar mają „wendory” z napojami gazowanymi: w republikańskim Biały Domu stoi coca-cola, w demokratycznym pepsi. Podobne przyporządkowanie biznesu i mediów do polityki istnieje we wszystkich innych krajach, przy czym im kraj bardziej etatystyczny, w tym większym stopniu do politycznych dominiów należą całe obszary administracji państwowej i gospodarki z nią zrośniętej.
To jest oczywiste dla każdego, kto się sprawie przyjrzy, i nie ma o czym dyskutować. A skoro taka jest ogólna prawidłowość, to od kogo budowa politycznego konglomeratu się zaczyna? Od polityka, biznesmena czy właściciela mediów? To zagadnienie akademickie, które w krajach postkomunistycznych nie wygląda zresztą tak czysto, bo i w polityce, i w mediach, i w biznesie pojawia się inny silny czynnik. Pan Gromosław Czempiński swego czasu zupełnie otwarcie twierdził, że Platformę Obywatelską wymyślił i założył on i grupa przyjaciół jego przyjaciół. W konkretnej sytuacji wyglądało to jak publiczne napomnienie Donalda Tuska, żeby nie przesadzał z poczuciem samodzielności, można było zresztą odnieść wrażenie, że skuteczne, bo i Tusk potem już nie przesadzał, i deklaracja pana Czempińskiego nie była przypominana, choć nigdy jej solidnie nie zdementowano.
Nie ma co deliberować, nie mając dostępu do wiedzy zakulisowej, która by pozwalała domniemania weryfikować. Sojusz Kwaśniewskiego z Palikotem to powrót koncepcji hołubionej przez michnikowszczyznę od zarania III RP: koncepcji historycznego sojuszu „światłej części” postkomuny z liberalno-postępowym salonem (niegdyś przedstawiającym się jako „światła część” antykomunistycznej opozycji). Koncepcja wraca w dwudziestoleciu, można rzec, pulsacyjnie, przy czym jest to wyraźnie puls zamierający. Wydawało się, że po ostatnim, mocno kompromitującym przedsięwzięciu, jaki stanowił tzw. LiD, jej inspiratorzy już sobie dali spokój. Wygląda jednak, że udane wylansowanie Palikota i objawienie się jako siły politycznej palaczy trawki oraz różnego rodzaju menelstwa, które na niego zagłosowało „dla jaja” i na złość, tchnęło w zwłoki LiD-u nową nadzieję.
Czy podejrzewam, że za tym projektem też stoi pan Czempiński i przyjaciele jego przyjaciół? Obraziłbym ich taką sugestią. Rzecz jest bowiem klecona raczej nieudolnie, i od razu w całym projekcie widać wielką dziurę. To nie Kwaśniewski, ale Miller sprawuje dziś rząd dusz nad żelaznym elektoratem lewicy. A projekt został rozpoczęty tak, że z Millerem i SLD ustawił się z punktu w konflikcie, i to w konflikcie typu „albo ja, albo ty”.
Wiara w powodzenie − jak szydzi wspomniany Miller − „nowego PiS, czyli Palikota i Siwca” opierać się może tylko na wierze w potęgę mediów i lekceważeniu dla siły organizacyjnej. Grupa Palikot-Kwaśniewski-Siwiec może liczyć na potężne wsparcie Agory, ITI i kontrolowanych głównie przez Belweder mediów publicznych; to wciąż potęga, ale już mocno nadgryziona. Ale siłą organizacyjna jest w SLD. Ktokolwiek wymyślił PKKS (PKKS, bo zaraz dojdzie Kalisz), wyraźnie ją zlekceważył. A co najmniej dokonał falstartu, bo najpierw trzeba było zniszczyć Millera. Tylko że Miller pokazał już, iż wcale nie jest to łatwe. Jeśli ktoś liczy, że sprawa więzień CIA odbierze mu sympatię postkomunistycznego elektoratu to się grubo myli, tym bardziej zresztą, że nie mniej uderza ona w Kwaśniewskiego.
Z polskiego punktu widzenia najważniejsze jest, że stworzenie PKKS i zapowiedź wspólnej listy, a w perspektywie formacji lewicowych celebrytów (celewibrytów) zmusza Millera do wojny z całym układem medialnym. To dobrze, bo każde osłabienie tego układu i jego miażdżącego wpływu na lemingi jest pożyteczne.
Zupełnie prywatnie uważam, że w tej konfrontacji Kwaśniewski nie ma szans. Miller ma w sobie wiele z gangstera i nic z nieodpowiedzialnego bubka. Nigdy nie widziałem go, na przykład, o jedenastej przed południem słaniającego się na nogach i zionącego nieprzetrawionym alkoholem na korytarzach Parlamentu Europejskiego, czy w ogóle niedysponowanego w jakiejkolwiek sytuacji publicznej. Nie chodzi mi o naigrywanie się z czyichś słabości czy ich wyszydzanie. Chodzi o nie same. Silni ludzie na filipińską grypę nie zapadają.
Moja żona mówi, że zaloty do wspólnej listy z Kwaśniewskim przypominały jej „Ożenek” Gogola − panna mocno przechodzona i mająca już swoje za uszami, absztyfikanci jeden w drugiego felerni, choć każdy na inny sposób, słowem, ubaw gwarantowany. Proszę zajmować miejsca i cieszyć wojną na lewicy oczy.