Kto widział, przyzna, że zabawnie to wyglądało, kto nie widział: redaktor Piasecki zapytał o sprawę Igora Stachowiaka, minister Błaszczak odparł, że wszystko wyjaśnił trzy tygodnie temu w Sejmie i nie ma nic do dodania, natomiast, skoro czas się kończy, chciałby powiedzieć o ważnym jego zdaniem spotkaniu ministrów spraw wewnętrznych, które… Ale nic o tym nie powiedział, bo redaktor Piasecki przyjął postawę „ja tu jestem kierownikiem tej szatni!” i zaczął się przekrzykiwać „niech pan odpowie na pytanie, niech pan odpowie na pytanie!”, co zmieniło całą rozmowę w jazgot.
Pamiętam, że komentując ten jazgot, wspomniałem o „strasznym wpływie Moniki Olejnik”, która stała się – niestety – wzorcem prowadzenia rozmów z politykami w III RP. Rozmów totalnie nie szanujących widza czy też słuchacza, opartych na założeniu, że, po pierwsze, rozmowę przeprowadzamy nie po to, aby odbiorca dowiedział się co sądzi bądź zamierza osoba, z którą prowadzony jest wywiad, ale po to, by ludzie podziwiali dziennikarską gwiazdę, dla której gość jest tylko tłem i materiałem, po drugie zaś – że widz musi po zakończeniu programu pozostać z mocnym przesłaniem, co powinien myśleć o gościu, i czy był on dobry, czy zły – co poza odpowiednim zakrzyczeniem rozmówcy, jeśli zły, lub posłodzeniem mu, jeśli dobry, obejmuje także sygnały niewerbalne, ton głosu, miny etc.
Chyba nie muszę wyjaśniać, że ten wzorzec jest całkowicie sprzeczny z klasycznymi zasadami dziennikarstwa, takiego, jak je rozumiano w zachodnich krajach demokratycznych w czasach przed ich dzisiejszym upadkiem. Nie twierdzę zresztą, że Piasecki dokładnie go realizuje, są na pewno gorliwsi od niego naśladowcy stylu „Olejnej”, ale pokrzykiwanie na Błaszczaka pokazało, że jednak coś po swojej poprzedniczce na antenie Radia Zet odziedziczył.
Następnego dnia redaktor Piasecki raczył podzielić się z tłiterianami oświadczeniem następującym: „Pan @R_A_Ziemkiewicz siedząc w wysługującej się władzy TVP komentuje moją niezależność dziennikarską. Śmieszno-straszne”. Odpowiedziałem, może niepotrzebnie, pytaniem, o co mu się konkretnie rozchodzi, bo w programie nic nie mówiłem o jego domniemanej niezależności (ale widocznie na złodzieju czapka gore), ani o miejscu, gdzie występuje. Kto ciekaw tej wymiany zdań, niech ją sobie znajdzie w sieci. Pan Konrad, czerpiący wyraźnie jakieś poczucie wyższości z tego, że nie siedzi w TVP, tylko tam gdzie siedzi, upierał się, że jego misja polega na nie pozwoleniu, by minister uchylał się od odpowiedzi na pytanie, bo to skandal i tak dalej – ja próbowałem mu wyperswadować, że zgodnie z zasadami sztuki powinien był po jednym, no, powiedzmy, dwóch uprzejmych powtórzeniach podsumować: „pan minister nie chce odpowiedzieć na to pytanie” i jechać dalej. Słuchacz czy widz ma, wbrew przekonaniu dziennikarskiego salonu III RP, swój rozum i sam potrafi ocenić, czy polityk coś ukrywa, czy też redaktor się czepia.
Nie dlatego jednak o tej tłiterowej wymianie zdań piszę, ale z uwagi na użyty przez redaktora Piaseckiego argument. Otóż usiłując mnie zdezawuować (do czego oczywiście ma prawo, ja też nie jestem zachwycony nim) nie stawia mi jakiegokolwiek konkretnego zarzutu, ale fakt że „siedzę” w TVP, która jego zdaniem „wysługuje się władzy”.
Pomijając wątpliwą, delikatnie mówiąc, zasadność użytych przez niego uogólnień – poczułem się, jakby notoryczny bywalec burdeli próbował mnie rozliczać z obyczajności. Taki tekst miałby ewentualnie prawo napisać jakiś dziennikarski amisz, który nie godząc się na postępującą ewolucję dziennikarstwa w kierunku, jak to się ładnie nazywa, „tożsamościowym”, ogranicza się do pisania na swym blogu względnie w niskonakładowej prasie dla intelektualistów – ale Konrad Piasecki? Facet, który wziął program po „Olejnej” w „Radiu Bzdet”, i który regularnie pojawia się w gadzinowej TVN?
Jeśli dla Konrada Piaseckiego kryterium oceny dziennikarza nie jest to, co reprezentuje sam sobą, co pisze, mówi i czego uczy swych odbiorców, ale gdzie to robi – to albo jest skarnie obłudnym cynikiem, albo kompletnym idiotą, zupełnie nie zdającym sobie sprawy z tego, jakie media i jakie „dziennikarstwo” on sam firmuje.
Jako człowiek dobroduszny zakładam to drugie, więc pokrótce pozwolę sobie mu – a przy okazji innym – sprawę wyjaśnić. Otóż żyjemy, jak to ładnie ujął był w piosence o „drugiej Polsce” zmarły niedawno mistrz Młynarski, „na obszarze podzielonym”. Nie ja go podzieliłem ani nie Konrad Piasecki, ale jest to podstawowy fakt, warunkujący całą debatę publiczną. Polacy od czasów „wojny fraka i kontusza” dzielą się na tych wyrosłych z szacunku dla własnej historii i tożsamości i tych, którzy ją z odruchem nienawiści odrzucają, kochając tylko to, co przychodzi z zewnątrz. Z czasem dołożyły się do tego wszystkie zaszłości rozbiorów, nieudanej, dwudziestoletniej próby zbudowania samodzielnego bytu, zagłady elit i przyśpieszonego awansu społecznego w warunkach braku suwerenności, stosunku do komunizmu etc. – wszystko to splata się w obecnej sytuacji postkolonialnej wojny domowej, na szczęście, wciąż jeszcze wojny „zimnej” i przebiegającej nieskończenie łagodniej niż na przykład na Bałkanach.
Chcemy czy nie – nadzieje, że uda się w Polsce zbudować media wolne od jej obciążeń, były od samego początku skazane na przegraną. Bo media to dla każdej ze stron wojny, czy to wojny „na górze”, czy na dole, najważniejsza armia. Wystarczy prześledzić, jak były w III RP tworzone – zbudowanie monopolu „Gazety Wyborczej” („ostatnie uwłaszczenie nomenklatury”, jak nazwał to Ryszard Bugaj), założycielski szwindel radiofonii, gdzie gangsterskim chwytem zapewniono oligopol Radiu Zet i RMF, polityczna „likwidacja” RSW, polegająca na przekazaniu wszystkich aktywów komu trzeba i zduszeniu ewentualnej prasy niezależnej dystrybucją, pełna kontrola nowej „przewodniej siły narodu” nad mediami państwowymi… Z dzisiejszego punktu widzenia kluczowe okazało się ukartowanie rynku telewizyjnego – ponieważ ówczesna „prawica” z głupoty i zacietrzewienia wyautowała się z parlamentu, cwaniacy z Magdalenki bez przeszkód napisali sobie odpowiednie prawo i tak poobsadzali stanowiska, żeby koncesje wraz z przypisanymi do nich dochodami dać dwóm spowinowaconym z układem przedstawicielom nowej „nowej klasy”: towarzyszowi Walterowi, którego w latach osiemdziesiątych polecał Jerzy Urban generałowi Kiszczakowi jako zaufanego fachowca do reprezentowania w telewizji interesów SB, oraz tajemniczemu protegowanemu peerelowskich służb z pięcioma paszportami, w III RP posługującemu się nazwiskiem Solorz. Pierwszy na dodatek, jak dziś wiemy, kasę na rozkręcenie interesu dostał wprost z FOZZ.
Może redaktor Piasecki cała tę historię przespał, bo mu tam gdzie się załapał wygodnie było wtedy nie zauważać dziejącego się łajdactwa. Ja pamiętam, bo wybrałem miejsce w partyzantce, walczącej o Polskę lepszą niż Polska Kiszczaka i Michnika, i zresztą, z grubsza biorąc, pozostaję temu wyborowi wierny do dziś. Choć oczywiście zauważam dziś, że w wielu punktach byłem przed laty naiwny.
Naiwnie wyobrażałem sobie, że kiedy zatruwająca Polskę postkomuna i michnikowszczyzna wreszcie zdechną, w czym starałem się pomóc jak mogłem, to będziemy mieć media z bajki o zachodniej demokracji: bezstronne, obiektywne i w ogóle. Tymczasem wojna polsko-polska ma charakter tożsamościowy, więc jej rozstrzygnięcie, jeśli w ogóle możliwe, wymaga czasu dłuższego niż pokolenie. Na dodatek po upadku komunizmu konkurenci do władzy, Kaczyński i Tusk, świadomie oparli nowy polityczny podział już bezpośrednio na podziale tożsamościowym właśnie, i skierowali wszystkie siły na jego pogłębianie, na zaostrzanie ataków, zwieranie szeregów i tresowanie Polaków coraz bardziej bezwstydną propagandą.
Strona, do której mi bliżej, zdołała po ostatnich wyborach odebrać przeciwnikom media państwowe. Odmienna wojny kolejka – wdarli się na ważny dla wroga szaniec, obrócili działa w przeciwną stronę i walą z nich dalej, tak samo, jak robił to wcześniej on. Na co złomotani wrogowie z tych szańców, które im nadal pozostają, krzyczą w niebogłosy, że to nieuczciwe! Że pisowcy nie powinni używać odebranych im armat tak samo, jak oni używali, tylko je zaprzodkować, wywiesić białą flagę i ogłosić zdobyty szaniec strefą neutralną.
Dobra, dość tych metafor. W czasach 2007 – 2010, kiedy PO przejęła parlament, ale mediów państwowych odzyskać do końca nie mogła, bo blokował to Lech Kaczyński (pamiętacie, jaka była pierwsza decyzja marszałka Komorowskiego gdy śmierć prezydenta otworzyła mu drzwi do jego gabinetu? No.) peowcy przyjęli zasadę, by TVP i inne media państwowe neutralizować. Miały być „obiektywne”, czyli się nie wtrącać do polityki, wycofać się z jej przedstawiania, co najwyżej w sposób maksymalnie kostyczny, nudny i bezpłciowy – podczas gdy myślenie Polaków, czy raczej ich warunkowanie przejmą bezwzględnie oddane układowi media „komercyjne”. Podobną zresztą optykę przyjmowała w czasie walki o władzę umowna strona przeciwna także wobec prasy – stąd na przykład ówczesne uporczywe starania o sprowadzenie „Rzeczpospolitej” do roli gazety ekonomiczno-prawnej, nie konkurującej z „Wyborczą” o „rząd dusz”.
Potem szczęśliwie dla PO i jej szerokiego zaplecza doszło do tragedii w Smoleńsku i stronnictwo Okrągłego Stołu natychmiast taktykę „neutralizacji” odrzuciło i położyło bezwstydnie łapę na wszystkim, wszystko zamieniając w swoje szczekaczki, przez całe rządy Tuska agregujące dzień po dniu dwa te same „niusy” – „kolejny wielki sukces władzy! Kolejna kompromitacja opozycji!” Może jeszcze pamięta ktoś TVP z twarzami pani Lewińskiej czy Schnepf-Wysockiej – choć w rzeczy samej nie ma po co.
Pan Piasecki, wzorem politycznych przywódców i liderów opinii stronnictwa okrągłostołowego usiłuje sprawę przedstawić tak, jakby media, w których on pracował, były „normalne” – a media publiczne kontrolowane przez rząd. Z sugestią, że „prywatnym” wolno wszystko, na przykład być kontrolowanymi przez sitwę wierzgającą przeciwko odstawianiu ich przez władzę od żłoba, bo są prywatne właśnie, a państwowe powinny być zneutralizowane, „bezstronne”, bo płacą na nie podatnicy.
To wielopoziomowy szwindel, i nie wierzę, by pan Piasecki tego nie rozumiał. TVN czy Polsat są równie polityczne, jak media państwowe. Nie wygrały w żadnej konkurencji, dostały wielką kasę i prawo istnienia z politycznego przydziału – i od zawsze się wywdzięczają tym, którzy o tym zadecydowali. Przy czym w polaryzacji ostatnich dwóch lat czynią to w sposób wyjątkowo już bezwstydny i żenujący. Zgodnie z linią swych politycznych mocodawców prowadzą po prostu wojnę psychologiczną przeciwko państwu polskiemu i rządowi, starając się doprowadzić do destabilizacji sytuacji w kraju i zohydzić Polskę za granicą. Są prywatne, owszem – w taki sam sposób, jak w średniowiecznej Francji sprzed Filipa Pięknego czy innych feudalnych monarchiach tamtych czasów istniały prywatne armie. Albo jak magnackie wojska dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. I odgrywają podobna jak wtedy rolę. A mediów państwowych partia, która przejęła nad nimi władzę, wraz z władzą nad całym państwem, używa do walki z tą prywatną armią antyrządowej rebelii.
Co tu gadać – wojna. A wymaganie od mediów czasów wojny „bezstronności” rozumianej tak, jak ją rozumiano w szczęśliwych krajach Zachodu w nie tak dawnym złotym wieku wolnego rynku i demokracji jest równie chybione, jak byłoby przed trzydziestu laty wytykanie braku bezstronności „Tygodnikowi Mazowsze”. „Trybunie Ludu” zresztą też.
Pewnie, wolałbym – i redaktor Piasecki też by zapewne wolał – żeby było inaczej. Żeby media mogły być obiektywne i pełniły rolę arbitrów w politycznym sporze, a nie narzędzi do jego uprawiania. Wolałbym też, żeby Polska odrodziła się jako republika z prawdziwego zdarzenia, a nie koszmarkowata „republika kartoflana” będąca kompromisem między policyjną potęgą a ekonomiczną słabością komuny, żeby Wałęsa był prawdziwym, a nie fejkowym bohaterem, żeby osobnicy typu Palikota czy Kasprzaka w ogóle nie istnieli, a PO z Nowoczesną były wobec PiS opozycją normalną, merytoryczną, a nie toksyczną i „totalną”. Każdy by wolał.
Ale jest jak jest i inaczej nie będzie, chyba, że zdołamy to wywalczyć (w Endecji nadzieja). Na razie pozostaje starać się, by na tej wojnie przestrzegać konwencji i nie zdziczeć, o co łatwo, szczególnie w obozie przegranym, trawionym frustracją i nieokiełzana nienawiścią. Osobiście dostrzegam ludzi uczciwych nawet w TVN i Onecie. Czy zaliczam do nich Piaseckiego, Bóg mi świadkiem, nie wiem, jakoś nie śledziłem jego dokonań na tyle uważnie, by móc na ten temat cokolwiek powiedzieć.
Tak czy owak, usiłując mnie stawiać pod pręgierzem za „wysługiwanie się władzy” redaktor Piasecki, który wysługuje się „opozycji totalnej” i przez sam fakt pojawiania się tam, gdzie się pojawia, firmuje swą twarzą i nazwiskiem propagandę opartą na nieustającym kłamstwie, judzeniu i szerzeniu nienawiści, zwyczajnie robi z siebie pajaca.
Sytuacja dziennikarza, gdziekolwiek go w wojennym zamęcie miotnęło, nie jest łatwa – jedni się świnią, inni błądzą, jeszcze inni zasługują na szacunek. Wszyscy będziemy ze swych wyborów rozliczani i nagradzani na różne sposoby, jedni kasą, inni wstępem do Królestwa Niebieskiego, jak tam sobie kto pościeli. Ale jak już ktoś sobie, tak jak pan Piasecki, pościelił w TVN i Radiu Zet, obok Sobieniowskiego czy Morozowskiego – to zalecałbym więcej pokory. Bo moralizowanie z burdelu jest po prostu nieodparcie śmieszne, a kiedy jeszcze ktoś się upiera, że jego burdel jest normalnością, a kruchta to obciach, to nawet śmieszniejsze niż śmieszne.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.