Dzięki science fiction, którą zafascynowałem się jeszcze w dzieciństwie, kwestia porozumienia z obcą cywilizacją jako problem praktyczny zajmuje mnie od bardzo dawna. Jako problem praktyczny pojawiła się w moim życiu znacznie później, wraz z małżeństwem. I wyciągniętą z niego dość bolesną nauką, że fetyszyzowane przez fantastykę porozumienie z ufoludkiem to pikuś, wystarczy − jeśli oczywiście fantastyce wierzyć − nakreślić na piasku parę trójkątów i kwadratów. Natomiast dogadać się z kobietą… Cóż, każdy ma w tej kwestii swoje doświadczenia. I wszyscy mniej więcej takie same: kiedy już dojdziesz do wniosku, że wreszcie rozumiesz jak ten gatunek funkcjonuje, coś cię niebawem przekona, że stwierdziłeś to przedwcześnie.
Mojemu małżeńskiemu samozadowoleniu zadał właśnie kolejny cios monodram Joanny Jeżewskiej, będący zarazem premierą jej płyty „Martwa natura z kochankiem w tle”. Właściwie nie tyle sam monodram ani wplecione weń piosenki, co obserwowanie reakcji publiczności, i tego, jak się owa publiczność coraz wyraźniej rozpada na płciowe podzbiory śmiejące się i popadające w liryczną zadumę w zupełnie innych momentach. Oczywiście najbardziej mnie zdumiało, że moja Oleńka również śmieje się i popada w zadumę równo z innymi paniami, mimo iż przecież, na litość boską, jej doświadczenie z małżonkiem jest zupełnie unikalne i nijak się mające do historii odegranej z wielką swadą przez artystkę.
Jeżeli żona ma rację − a zwykle miewa − twierdząc, że „baby będą na to walić drzwiami i oknami” to streszczanie spektaklu nie ma większego sensu. Generalnie, chodzi o to, że z punktu widzenia kobiety obdarzonej „wiedzą, no i urodą” mężczyzna jest stworzeniem śmiesznym. Kobieta zresztą też, zwłaszcza jak jest inna, młodsza i przystawia się do jej życiowego trofeum, ale mimo wszystko mniej śmiesznym, niż ten osobnik, który „od punktu A do punktu G przemieszcza się w sekundy dwie”, i to jeszcze „pusząc się w łóżku jak za sterem”. No, a piosenka o brzuchu napalonego staruszka jest już po prostu obraźliwa, tym bardziej, że nieodparcie śmieszna i pełna głębokiej prawdy − sam się ubawiłem, jednocześnie mając o to, że się bawi jeszcze lepiej, pretensję do żony.
Nie wiem, do jakich skutków by to doprowadziło, gdybym zaraz po wyjściu z teatru nie uzyskał od Oli zapewnienia, że mnie akurat zupełnie to wszystko nie dotyczy. („Dobrzyście, mądrzy, na książkach się znacie − to nie o tobie, ojcze Honoracie!” – a czego mi się tu plączą jakieś takie cytaty?). Ale co fakt, to fakt, przyglądanie się co poniektórym kolegom, najwyraźniej przekonanym, że to o innych, a nie o nich, dopełniało tej artystycznej uczty.
Dobra, nie chcę pisać recenzji płyty ani spektaklu. Nie zamierzam też traktować ich jako pretekstu do tekstu okolicznościowego na tzw. święto kobiet, tym bardziej, że, po pierwsze, od lat konsekwentnie tego „święta” nie zauważam, a po drugie, gdybym je miał zauważyć, to wczoraj. Zastanowiło mnie tylko przy tej okazji, dlaczego coś tak odmiennego, jak kobiecość, staje dziś na głowie, żeby się za wszelką cenę upodobnić i wszystkie swoje fascynujące odmienności zatracić?
Może dlatego, że ta obca cywilizacja, od wieków ukrywająca się sprytnie w naszej, i dopiero od stosunkowo niedawna mająca odwagę się artykułować, wpisany ma w siebie jakiś wieczny kompleks. Czy ktoś wyobraża sobie mężczyznę podczytującego ukradkiem poradnik, dajmy na to, „jak być duszą towarzystwa”? Oczywiście, każdy mężczyzna jest duszą towarzystwa z natury, wszystko, co mówi, jest dowcipne, urocze i wzbudzające podziw, a już zwłaszcza, jak sobie strzeli wcześniej parę drinków. I tak samo z natury jest świetny we wszystkim, na diabła mu jakiekolwiek porady? Natomiast kobiety te wszystkie kretyńskie poradniki wykupują. Nawet jak wiedzą, że o tym, jak mieć szczęśliwe małżeństwo i dobrze wychować dzieci poucza je wielokrotna rozwódka i matka kryminalisty (a co z tego, grunt, że z Ameryki) − kupują. Śmieją się z pochłaniającej książkowe mądrości Bridget Jones a same robią to samo. Wykupują też setki tysięcy egzemplarzy pornosa, w którym prawie nie ma „momentów”, żeby fascynować się historią łóżkową, w której łóżko akurat wydaje się najmniej istotne.
Gdy mówię mojej żonie, że jej kompletnie nie rozumiem, odpowiada: „trudno, dzieli nas za duża różnica płci”. Zapewne nie ma innego wyjścia, niż sobie tę różnicę uświadomić i nauczyć się z nią życzyć, wzajemnie się uzupełniając. To znaczy, innym wyjściem jest feminizm, produkujący potwory, chłopo-baby. Nie życzyłbym swoim córkom, żeby cywilizacja poszła dalej w tym kierunku. Kobiety wewnętrznie schłopiałe, zewnętrznie wychudzone pod dyktando kreatorów mody, którzy preferują kształty chłopięce, i mężczyźni wzorem owych dyktatorów zniewieściali, dożywotnio nieodpępowieni i przy każdym najdrobniejszym problemie szukający bezpiecznego schowka pod matczyną spódnicą. Trochę mi ta cywilizacja przypomina starą małżeńską grę w brudne gary – kto pierwszy nie wytrzyma i zmyje. Kto się wreszcie przestanie ukrywać przed tym światem i na poważnie weźmie za jego naprawianie, zanim się rozsypie do reszty. Współczesny mężczyzna najwyraźniej uznał, że kobiety mają więcej do stracenia, więc pękną pierwsze. Jeśli to ma się nazywać równouprawnieniem, to ja bym się nie cieszył.
Faceci są śmieszni, zgoda (inni, oczywiście, nie ja). Kobiety też są śmieszne. W ogóle życie jest śmieszne, dziwne, i kiedy sobie to uświadomić, to można tę śmieszność oswoić i nawet się w niej rozsmakować. Jednak wyszło coś w rodzaju recenzji „Martwej natury”, nieobiektywnej, bo talent Joasi podziwiam już od czasów wspólnych występów u Pietrzaka, ale za to na gorąco. Jak to zwykł kończyć swoje, groteskowe skądinąd, kazania Jerry Springer: „dbajcie o siebie i swoich najbliższych”.