Wśród licznych anegdot o Antonim Słonimskim jest i taka, jak to miał wskazać drogę do ubikacji przewodniczącemu sowieckiego związku literatów, Fadiejewowi (młodemu pokoleniu tytuł jego sztandarowego dzieła „Młoda Gwardia” nic zapewne nie mówi, i niech za to dziękuje Opatrzności). Rzecz miejsce miała w latach stalinowskich, więc można sobie wyobrazić z jaką wiernopoddańczą czcią przyjmowali tutejsi literaci „radzieckich” gości. Gdy Fadiejew, zniżając dyskretnie głos, zapytał o wiadomy przybytek – Słonimski miał zatoczyć szeroko ręką po pełnej literatów i oficjeli sali, oznajmiając na cały głos: wy, towarzyszu, możecie wszędzie!
Ta anegdota przypomina mi się coraz częściej. W mijającym tygodniu, na przykład, jedna z gazet napisała o tym, że ministerstwo sprawiedliwości uzyskuje pełny, niczym nie ograniczony dostęp do wszelkich akt sądowych. Nie minister, i nie do wyroków, orzeczeń etc. – ale tak właśnie, każdy, kto się zaloguje jako urzędnik ministerstwa, zyska nieograniczony dostęp do całości akt. A to gigantyczna kopalnia haków o wszelkiego rodzaju prawdziwych czy insynuowanych grzeszkach – wyobraźmy sobie, jaką gratką może być wrzucenie do tabloidów szczegółów z zeznań na przykład na czyimś procesie rozwodowym, nie przypadkiem zwykle przez sąd utajnianym.
„Rzeczpospolita” wyrzuciła tę wiadomość na pierwszą stronę. W każdym kraju cień podejrzenia, że władza dobiera się do prywatności obywateli wywołał by burzę (pamiętam, jak ostro, do granic histerii, zareagowali amerykańscy intelektualiści na wiadomość, że FBI na mocy „patriotic act” może zmusić uniwersytecką bibliotekę do przekazania informacji, jakie książki kto czytał!) A kiedy – jak w wypadku opisanym przez „Rzeczpospolitą” – nie ma podejrzenia, tylko pewność, wybuchłaby gigantyczna afera i poleciałyby głowy.
Nie musze chyba przypominać, że wtorkowa publikacja „Rzeczpospolitej” przeszła praktycznie niezauważona.
Podobnie, jak czwartkowa informacja z pierwszej strony „Dziennika Gazety Prawnej”, o tworzeniu przez rząd – pod pozorem konieczności walki z ukrywaniem przez przedsiębiorców dochodów – analogicznego mechanizmu prawnego, w praktyce pozwalającego każdemu bubkowi, w dowolnej chwili, bez żadnej procedury chroniącej pozyskane dane, grzebać w historii konta bankowego każdego obywatela do pięciu lat wstecz.
I znowu – aż nie chce się strzępić języka, czym jest na Zachodzie tajemnica bankowa. I jak zostałaby zmiażdżona władza, która by zaproponowała tego rodzaju mechanizm prawny, a już zwłaszcza, gdyby go próbowała uruchomić cichcem, chyłkiem, poza wiedzą i kontrolą parlamentu…
Publikacja się ukazała – i nic.
W piątek zaś „Gazeta Wyborcza” poinformowała o tajnej grupie hakowej w MSW, która na zlecenie Bartłomieja Sienkiewicza, wciąż ważnego działacza rządzącej partii, podsłuchiwała nielegalnie polityków opozycji, szefów służb specjalnych i kogo im tam Sienkiewicz kazał albo sami zapragnęli podsłuchać.
Nie można powiedzieć, że i tym razem nie było zupełnie żadnej reakcji. Prokuratura oznajmiła, że „wszczyna postępowanie”. Co prawda, z jej oświadczenia wynikało, że – jak zwykle w III RP w takich sprawach – raczej pod kątem sprawdzenia, skąd „whistleblowerzy” się o nielegalnych działaniach władzy dowiedzieli, niż pod kątem ukrócenia samych nadużyć.
A przecież, gdyby coś podobnego ujawniono w Niemczech, Francji, o USA nie mówiąc, natychmiastowa dymisja premiera i sromotne przerżnięcie wyborów przez odpowiedzialną za nadużycia partię były najmniejszymi z wyobrażalnych konsekwencji.
Mówię o następujących po sobie publikacjach trzech największych, najbardziej wpływowych gazet w kraju. O świństwach, nadużyciach i draństwach ujawnianych przez media opozycyjne, spychanych przez rządową propagandę i wiszący u partyjnej klamki establishment do getta „mediów pisowskich” nawet nie ma w tej sytuacji co wspominać.
Ktokolwiek twierdzi, że Polska należy do Zachodu, do cywilizacji Europejskiej – łudzi się albo kłamie. Polska wciąż jest tchórzliwym, pańszczyźnianym krajem, w którym władza może wszystko. Nawet narobić obywatelom na głowy – przynajmniej, większości obywateli, a już na pewno miażdżącej większości tak zwanych elit. Ich służalstwo doszło takich granic, że choćby im Platforma najdosłowniej nas… tak, właśnie to, na głowy, jak zachęcany do tego przez Słonimskiego Fadiejew – będą się upierać, że to ożywczy, pachnący balsam na porost włosów.
Z tym samym zacietrzewieniem, z jakim upierają się, że gamoń depczący butami fotel przewodniczącego parlamentu odwiedzanego kraju tylko wszedł na mównicę, że kandydat opozycji czyta z promptera, choć na sali żadnego promptera nie było, i z tym samym krańcowym skretynieniem, z jakim gwiazdorzy lizusostwa wyśmiewają chęć obywateli do pilnowania, jak władza liczy oddawane przez nich w wyborach głosy.
Elitom zapach tego, co mamy dzięki tej władzy na głowach w coraz większej ilości, zdecydowanie nie przeszkadza. To zrozumiałe, bo one same pachną dokładnie identyczne, taka ich postkomunistyczna i postkolonialna natura. Mnie już ten smród zanadto obrzydł, bym był w stanie zmusić się do napisania tego subotnika bardziej elegancko.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.