Według obliczeń fundacji Watch Health Care, w pierwszym kwartale bieżącego roku kolejki do pierwszej wizyty u lekarzy specjalistów wydłużyły się u nas, w porównaniu z zeszłym rokiem, średnio o 12 dni. Oczywiście, średnia nie oddaje sytuacji w poszczególnych specjalnościach. Do diabetologa czekało się dwa miesiące, teraz już trzy, do kardiologa dwa i pół, teraz trzy, a czas oczekiwania na wszczepienie protezy stawu biodrowego urósł z 30 miesięcy do 52. Fundacja odnotowuje także zjawisko nowe: pojawienie się kolejek także do lekarzy rodzinnych. Na razie stosunkowo niewielkich – przyjmują oni zapisanych pacjentów po dwóch, trzech dniach, ale stawia to na głowie sam sens istnienia tej instytucji.
Pamiętacie jeszcze Państwo cyrk, urządzony przez Donalda Tuska, który niczym Putin publicznie nakazywał swemu ministrowi poprawić sytuację „w temacie” kolejek, a ten z pompą zapowiadał szeroko zakrojone działania naprawcze? Właśnie upłynął od tego pajacowania równo rok. Szeroko zakrojone działania antykolejkowe okazały się ostatecznie ograniczać do „pakietu onkologicznego”, wyodrębniającego pacjentów „pierwszej świeżości”, z „zieloną kartą”, których nieco przepchnięto w kolejkach do przodu – kosztem pozostałych. Ostatecznie, średni czas oczekiwania na pierwszą poradę do onkologa wzrósł o 3 dni. Może ktoś powiedzieć, że wydłużenie się kolejki tylko o trzy dni to prawie sukces – ale przypomnijmy, że pierwsza porada to zazwyczaj tylko skierowanie na badania, bez których o diagnozie i dalszym leczeniu mowy nie ma. Czas oczekiwania na jedno z podstawowych w tej dziedzinie badań, biopsję, wzrósł zaś z miesiąca do trzech.
I tak dalej.
Żeby w takiej sytuacji, będąc odpowiedzialnym za cały ten bajzel ministrem, wychodzić na sejmową trybunę i obiecywać z niej Polakom wspomaganie przez budżet państwa zapłodnienia pozaustrojowego, tak zwanego „in vitro” – jednej z najkosztowniejszych procedur medycznych – trzeba być, przyznacie Państwo, osobnikiem wyjątkowo bezczelnym i cynicznym. Ale co do moralnych kwalifikacji Bartosza Arłukowicza, a ściślej ich kompletnego braku, nikt chyba nie ma wątpliwości. Były wielkogęby krytyk zdrowotnych reform PO i Ewy Kopacz, który sprzedał się im za specjalnie w tym celu dostawiony do Rady Ministrów stołek „pełnomocnika od wykluczonych” wyróżnia się pod tym względem nawet na tle tak szemranej ekipy, jaką zgromadził wokół siebie Donald Tusk. (Mówiąc nawiasem, gdyby w jakiejkolwiek prywatnej firmie prezes stworzył fikcyjne stanowisko z dyrektorskim uposażeniem i budżetem reprezentacyjnym tylko dla dogodzenia kolesiowi, poszedł by siedzieć z paragrafu o działaniu na szkodę spółki – ale Polskę można rozkradać bezkarnie, a przy odrobinie sprytu jeszcze dostać za to w nagrodę od Niemców sutą eurosynekurę.)
„Rzeczpospolita”, powołując się na swoje źródła, podała, że do sejmowego kazania o „in vitro” przygotowywali Arłukowicza nie jego podwładni z ministerstwa ani pijarowcy rządowi, ale sztabowcy prezydenta Komorowskiego. Samo w sobie jest to dowodem – nie jedynym przecież – że w całej sprawie najmniej chodzi o wspomożenie biednych par, które by chciały mieć dzieci, a nie mogą. Chodzi, oczywiście, o ułożone przez jakiegoś misia gładkie zdanie do przekazów dnia, młócone potem w telewizjach i wybite jako lead w „Wyborczej”: „na Zachodzie za in vitro dają nagrody Nobla, a u nas Kaczyński z Rydzykiem chcą wsadzać do więzienia”. Dlaczego Kaczyński z Rydzykiem, a nie na przykład z Episkopatem, którego stanowisko w tej sprawie jest jednomyślne i jednoznaczne? No, wiadomo – Rydzyka kopnąć łatwiej, przy ataku na wyżej postawionych więcej telewidzów by się żachnęło.
Równie zrozumiała jest cała mechanika rządowego wzmożenia. Jedyne, co pozostało nieudolnej ekipie, to rozpętać ideologiczną wojenkę. No, ale gdzie puknąć, żeby dobrze ją zacząć? Aborcja jest jednak przez większość Polaków, i to rosnącą, potępiana, na dodatek po 25 latach nabrali oni odruchu alergicznego i uważają tę sprawę za „temat zastępczy”. „Związki partnerskie” zanadto kojarzą się ze zboczeniami, żeby akceptację dla władzy budować wokół nich. A z tym „in vitro” mało kto wie, o co chodzi. Gdyby wiedziano, jakie to pieniądze, jakie ryzyko, może większość Polaków uważałaby je za fanaberię, ale większość słyszała tylko, że to pomaga dzidziusiom, i że w całej Europie już jest, a u nas nie ma. Więc w badaniach wychodzi, że większość jest „za”. No kto powie ankieterowi, że jest przeciwko dzidziusiom? Toż to tak, jakby powiedzieć, że się jest za biciem kobiet, których – też słyszeli ludzie w telewizji – już w całej Europie nie biją, tylko u nas, bo Kościół zabrania zabronić.
Na szczęście, tak uzyskiwane sondaże, w których ludzie powtarzają ankieterom to, co im wcześniej wrzuciła do głów telewizja, słabo się przekładają na zachowania wyborcze. Polaków, inaczej niż społeczeństwa postwiktoriańskie i postpurytańskie, wojny obyczajowe niespecjalnie angażują. Wyjątkiem jest specyficzna grupa świeżego awansu, tych, których, jak to pisałem, świeżą słoma w butach pali i mają psychologiczny przymus być strasznie postępowymi, euro i hop do przodu. Ale ci i tak w każdej możliwej sytuacji zagłosują na PO.
Inna sprawa, że prezentowanie przez PiS postawy prawowiernej wobec nauki Kościoła i twarde potępienie dla wszelkich działań w tej dziedzinie trudno racjonalnie zrozumieć. Stanowisko Kościoła jest w tej sprawie jasne, niezmienne, i dobrze, że takie jest – ale podobnie jest na przykład w kwestii rozwodów, a trudno mi sobie wyobrazić polityka, który by głosował za usunięciem z prawa cywilnego tej instytucji. Zamiast uporu, żeby in vitro zakazać, co pociąga za sobą konieczność ustawienia za nie kar, mądrze byłoby zaprezentować jako propozycję PiS w miarę akceptowalny dla Kościoła, kompromisowy projekt Gowina, a w krytyce PO skupić się na wątku finansowym. Jeśli kogoś stać na in vitro, proszę, niech je sobie funduje, uregulujmy zasady tym rządzące, ale nie pakujmy w to państwa, gdy wskutek katastrofalnych rządów PO i PSL nie jest ono w stanie wypełnić elementarnych, zapisanych w konstytucji obowiązków w dziedzinie leczenia i ratowania życia.
Jak zwykle, kompletnie polityki PiS-u w tej kwestii nie rozumiem i mam poważne wątpliwości, czy ktoś tam w ogóle myśli. Ale już się do tego przyzwyczaiłem.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.