Niby po co Polsce niepodległość, powiadają w prywatnych rozmowach wyznawcy kultu Tuska, tacy w typie tego profesora Zajadło, co stwierdził, że jako prawnik „nie widzi podstaw prawnych”, ale naszego premiera trzeba popierać. Niepodległość, mówią zupełnie serio, to brud, smród i ubóstwo. Niemcy, Francja, potrafią się „tym krajem” zaopiekować lepiej, niż sami Polacy, którzy są wiecznie niezorganizowani, pogrążeni w religijnych zabobonach, i w ogóle, głównie są starsi, niewykształceni i ze wsi.
Nie oburzam się – jakżebym mógł, ja, autor sprzedanej w grubo ponad stu tysiącach egzemplarzy, wznawianej ponad osiem razy książki „Polactwo” (i mogącej się pochwalić dwoma recenzjami, obydwie w niszowych pismach). Ta książka przecież, wbrew opinii matołów, którzy ograniczyli się tylko do przeczytania tytułu, nie mówi o Polakach „gorzej wykształconych i z mniejszych ośrodków”, tylko o osobach mówiących po polsku, mających polskich rodziców, polski adres i polskie obywatelstwo, a pozbawionych elementarnego poczucia wspólnoty z innymi członkami polskiego etnosu, często ze skłonnością do popadania w pogardę do niego i nienawiść do swojego własnego pochodzenia. To zjawisko dobrze z naszej historii znane i nie ma się co na takich ludzi miotać gromy, trzeba ich rozumieć, uwzględniać w politycznych rachubach i pracować, jak czynili to przed wiekami endecy i ludowcy, nad ich „uobywatelnieniem”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.