Paw narodu i papugi
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Paw narodu i papugi

Dodano:   /  Zmieniono: 

Rafał A. Ziemkiewicz

„Gdy cię chandra chwyta w szpony / troska skrada się na lico / Wstań! Unieś głowę! Powiedz do żony / − Ty moja BIAŁA ORLICO!”. To chyba najlepsza, ale wcale nie jedyna tak udana z poetyckich miniatur, których napisanie, powielenie na różowych karteczkach i sypanie obywatelom na głowy z wojskowych helikopterów Minister i Narodowe Centrum Kultury wsparli symboliczną kwotą stu tysięcy złotych, zaczerpniętych oczywiście z naszych kieszeni. Można by cały esej poświęcić analizowaniu tego i innych przykładów „możełowej” liryki. Zachwyca tu właściwie wszystko: i perfekcyjne operowanie przez poetę rytmem oraz rymem, i okazana liryczna wrażliwość, i przede wszystkim bijący z powyższych słów głęboki sens, wyznaczający nową, świecką tradycję radosnego obchodzenia świąt narodowych, dotąd obchodzonych ponuro,

Machnąłbym ręką na kretynizm prezydenckich „radosnych obchodów”, nawet pomimo, iż wspomniane instytucje już zapowiedziały przekazanie kolejnych 160 tysięcy na kolejne „radosne” obchody, tym razem mające polegać na „metkowaniu” Polaków w dniu 4 czerwca − bo ileż się można pastwić nad głupotą i rozrzutnością władzy, które tak imponująco rozkwitły w akcji „możeł”. Machnąłbym, ale nie mogę, bo dokładnie tydzień po niej, w dniu 9 maja, inne publiczne medium − TVP − dosłownie wgniotło mnie w fotel czołówką „Wiadomości” nadawanych z Moskwy. Polska telewizja − nie tylko publiczna, także prywatny TVN − włączyła się w moskiewskie obchody „dnia pabiedy”. Z szacunkiem i należną powagą, bez jakichkolwiek prób rozluźniania nastroju, włączyła się w świąteczną narrację budowaną przez gospodarzy, do tego stopnia, że kto nie rozróżnia słowiańskich języków mógłby się nabrać, że ogląda program prosto z Kremla. Wielkie święto Władimira Putina, i jego poprzednika Stalina, stało się świętem także dla milionów telewidzów w Priwislanskim Kraju.

Zastanawiające jest, że w środowiskach, które są TVN i obecnym władzom TVP równie bliskie, jak „Gazecie Wyborczej” i „Trójce”, nie podniósł się ani jeden głos − nie żeby protestu, ale bodaj zdystansowania się od decyzji zrobienia z obchodów triumfu Stalina nad Hitlerem wiodącego tematu polskich programów informacyjnych. Mniejsza już, że żaden z zachwyconych prezenterów i komentatorów nie przypomniał sobie o Katyniu, smierszu i powojennych sowieckich porządkach, ani bodaj nawet o męczeństwie „Pussy Riot”. Nikomu do głowy nie przyszło sugerować, że te wszystkie rosyjskie defilady, lampasy i akselbanty, patriotyczne pieśni, prężące się szeregi i powiewające flagi są „kiczowate” czy w jakikolwiek inny sposób „nie komilfo” (z akcentem na drugie „o”).

Nie przyszło – i nie przyjdzie. Polska tradycja patriotyczna wzbudza w elitach opiniotwórczych gniewne parsknięcia nie dlatego bynajmniej, że formy, w których znajduje wyraz, są złe. Formy są takie same, jak wszędzie − no, może z wyjątkiem Niemiec, które przez pewien czas trochę się swych zbrojnych dokonań wstydziły, ale też się już wstydzić przestały. Defilada wojskowa, parada uliczna, barwy narodowe, uroczysta zmiana wart, czy to „independence day”, czy „quatorze juillet” − rzecz jest oczywista. Tutejszych mędrków flagi narodowe i defilady na 3 maja czy 15 sierpnia bolą dlatego, że są to flagi POLSKIE. Biało-czerwone. Kiedy widzą flagi rosyjskie, niemieckie, jakiekolwiek inne − to nic się w nich nie jeży, w porządku, niech orkiestra gra, niech tupią o bruk buciory, niech się odbywają wzniosłe ceremonie i apele poległych. Ale jeśli się na ich oczach celebruje polskość − miejscowym elitom wyskakuje przysłowiowy gul i stają na głowie, że coś z tym trzeba zrobić, jakoś wykpić, ośmieszyć, „odczarować”, przykryć, zamalować na różowo.

Nie sądzę, żeby mieli oni to przemyślane i zwerbalizowane. To raczej odruch emocjonalny, szukający racjonalizacji i znajdujący ją w podsuwanym przez macherów postulacie „fajności”, „radosności”. W dniu, kiedy Towarzystwo Patriotyczne zorganizowało pikietę pod warszawską siedzibą ZDF, protestując przeciwko kłamstwom niemieckiej „polityki historycznej”, miałem okazję obserwowania przypadkowego przechodnia, z dostatniego wyglądu i odzienia typowego przedstawiciele „biurowej klasy średniej”, lat około 35 – 40, który zmierzając drugą stroną ulicy zatrzymał się i zaczął w kierunku biało-czerwonego zgromadzenia stroić pełne złości miny, a potem wręcz parskać: „k…, znowu… k… oszołomy, wyp…” etc. Szukał przy tym wzrokiem zrozumienia i poparcia wśród innych przechodniów, między innymi i we mnie, najwyraźniej spodziewając się, że jego wściekłość na narodowe barwy (bo o co konkretnie chodziło, nie miał prawa z tej odległości wiedzieć) będzie powszechnie podzielana, jako oczywista i zrozumiała. Chyba się rozczarował, bo w końcu, wciąż parskając pod nosem, ruszył w swoją stronę, ani chybi żeby włączyć swe ulubione całodobowe telewizje i radia, zanurzyć nos w ulubionej gazecie i znaleźć tam racjonalizację swej pogardy oraz zapewnienie, że wszyscy, a przynajmniej wszyscy ludzie „na poziomie” odczuwają to samo.

To był przykład post-polaka, wychowanego przez III RP na eurokundla, wzięty z dołu, z ulicy. Łatwiej o przykłady z samej góry. Czytam na przykład książeczkę „Polonez na polu minowym”, w której rozmaici uznawani przez salon literaci zdają się licytować w rzyganiu na Polskę i polskość, w wynajdowaniu najzjadliwszych i najostrzejszych bonmotów, którymi uzasadniają swoją żywiołową nienawiść do swojskości. Poza kilkoma wyjątkami rozmówcy prezentują raczej niski poziom literacki i jeszcze niższy poziom ogólnej wiedzy, mamy do czynienia z umysłowościami na tyle miałkimi, iż ich wywody nie są zdecydowanie projektowaniem jakiejś tożsamości, ale jej − znów powtórzę to słowo − racjonalizowaniem, uzasadnianiem. Nie dlatego literat S., B., czy V. nie lubi Polski, że znajduje w niej wady, ale dlatego znajduje w niej wady, że jej nie lubi. A nie lubi jej, bo jest Polską, a nie Zachodem, a on by chciał być z Zachodu właśnie, a nie z Polski. Marek Magierowski zaproponował prosty test podkładania pod cytaty z tej książki realiów krajów wolnych: wyobraźmy sobie, że to amerykański pisarz tak by powiedział o Pear Harbour, jak tutejszy o Westerplatte. Czy to możliwe? Jasne, że nie. Ten prosty test obnaża istotę zjawiska.

A jest ona − cóż zrobić, że się powtarzam, kiedy taka jest prawda − typowa dla krajów kolonialnych, zmiażdżonych zniewoleniem, z silną grupą kreoli, którzy ulegli nadziei, że wykorzenienie, pokundlenie podniesie ich status, wyniesie ponad miejscowego pariasa. Więc jedyne, do czego są zdolni, to plucie na własną tradycję i gorliwe papugowanie wzorców płynących z metropolii. Wyrzucał nam kiedyś Poeta, że byliśmy „pawiem narodów i papugą”, a dziś panoszą się u nas papugi będące pawiem narodu.

Czytaj także