Czterdzieści kilometrów ze wschodu na zachód, 60 km z północy na południe. Mniej więcej taki obszar, wciśnięty pomiędzy potężne góry i wulkany, musi wystarczyć, żeby pomieścić 25 mln ludzi. Granice między kolejnymi miastami przyrośniętymi do stolicy (ona sama liczy „tylko” 9 mln mieszkańców) widać jedynie na mapach. W rzeczywistości to jedno wielkie morze domów i ulic.
To morze jest bardzo niejednorodne. Na zachodzie w dzielnicy Polanco widzimy rezydencje jak z Beverly Hills (swoją posiadłość ma tu Carlos Slim, w 2016 r. drugi spośród najbogatszych ludzi na świecie), na wschód i północ od centrum rozrastają się biedne, choć bardzo kolorowe, betonowe domki przywodzące na myśl fawele. Bywa jednak jeszcze biedniej – na wschodzie jest tu całe „kartonowe” miasto, gdzie ludzi nie stać nawet na najmniejszy murowany domek.
Ciekawostek o stolicy Meksyku jest mnóstwo, ale zazwyczaj największe zdziwienie przybyszów odwiedzających Mexico City wywołuje informacja, że jeszcze 500 lat temu większość tej doliny zajmowało olbrzymie jezioro. Na jednej z jego wysp Aztekowie zbudowali swoją zachwycającą stolicę – Tenochtitlán. Dzisiaj po jeziorze i azteckich budowlach nie ma już praktycznie śladu, a Mexico City od lat zmaga się z niedoborem wody.
Patrząc z samolotu na to niekończące się megalopolis, największe poza Azją, trudno sobie wyobrazić, że przed II wojną światową stolica Meksyku miała mniej mieszkańców niż dzisiejsza Warszawa. Wydawać by się mogło, że ta dolina jest przeludniona do granic możliwości, że miasto nie da rady „wycisnąć” z siebie więcej prądu, wody, miejsca dla pasażerów metra (12 linii!), ale przecież i tak wiadomo, że kolejny milion mieszkańców to kwestia co najwyżej kilku lat.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.