Nu szto, tak do was jeszczo mini jubki nie priszli?”. Ten dowcip z późnych lat 70. miał pokazywać reakcję przyjeżdżających do Polski Rosjanek i wyśmiewać modowe zapóźnienie Związku Sowieckiego. U nas już dawno nosiło się maxi… Nigdy nie lubiliśmy ruskich, ale z tą modą nie było u nich aż tak źle: w roku 1966 francuskie modelki w krótkich spódniczkach sfotografowano na placu Czerwonym i nawet reżim się na to zgodził. I mini mimo bariery informacyjnej i izolacji ZSRS także powoli zdobywało ulice Moskwy. Trudno było się oprzeć – przyczółek po przyczółku krótka spódniczka opanowywała świat. Nie było odwrotu.
Część miniówek wprawdzie po kilku latach wykosił następny trend – maxi, ale reszta została i do dziś trzyma się nieźle. Z tym że dziś moda nie ma jednego obowiązującego kierunku. Każdy może wybierać długość, którą lubi i w której czuje się najlepiej: krótko, średnio, długo. Mini już nikogo nie oburza. Jednak na początku łatwo nie było. Chanel była zniesmaczona. „To okropne pokazywać kolano. Kolano jest brzydkie, gruzłowate”. Co powiedziałaby dziś o 70-letniej Brigitte Macron, która nawet w oficjalnych okazjach dobrze czuje się w krótkich sukienkach? Sama kreatorka nigdy ich nie skróciła. Jednak mini niepomna jej reakcji i tak szła szturmem do przodu. W niejednej wersji: tylko za pupę albo do połowy ud, z rajstopami przezroczystymi lub grubymi. Do dziś jest częścią garderoby kobiet w każdym wieku. Jednak w roku 1963, gdy pierwszy raz pokazała mini Angielka Mary Quant, to była rewolucja. Pomysł nazwy nasunął autorce już wtedy modny samochód: mini morris.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.