Gdy zalało Houston w Teksasie oraz gdy huragan zmasakrował Florydę, to nie była niczyja wina – przyroda. W obu przypadkach władza była przygotowana na atak żywiołu, choć nikt nie wiedział, czy huragan zagna wodę na ląd czy skręci i pójdzie w morze. Z sąsiednich stanów pożyczono masę sprzętu ratowniczego oraz ekipy. Czekały zaparkowane. Wozy ratownicze, pompy, generatory prądu, zapasy ropy do tego sprzętu oraz benzyna dla ludzi, zawodowi ratownicy. Wszystko stało, czekało i ruszyło do akcji zaraz za plecami huraganu.
Poza akcją ratunkową organizowaną przez władze ruszyła też akcja indywidualna – pogardzane przez demokratów „hordy rednecków”, coś w rodzaju naszych „narodowców i kiboli”. W USA miliony ludzi mają broń, amunicję, własne wozy terenowe do polowań, łodzie i prywatne lawety, by te łodzie przewozić. Społeczeństwo jest uzbrojone i wyposażone w sprzęt pozwalający przetrwać w dziczy. Ten sprzęt stoi przy domu, gotowy do akcji w każdej chwili. Kto ma łódź, nie zdejmuje jej z lawety, nie odkręca silnika i ma zawsze na tej łodzi zbiorniki zatankowane do pełna plus zapas w kanistrach. Kto lubi polować, ten ma zawsze w skrzyni na pikapie sprzęt podstawowy: buciory, kurtki, siekiery, paliwo, wodę, zapałki, latarki, racje żywnościowe. A skrzynię z bronią i amunicją trzyma w garażu. Wystarczy, że kumpel rzuci hasło: „To może się dziś puścimy na małe polowanko?” i w ciągu godziny są w drodze.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.