Zanim kanclerz Olaf Scholz obalił własną koalicję rządzącą, doszło do trzęsienia ziemi za oceanem. Wbrew propagandowym zaklęciom niemieckich mediów (a te, poza niszowymi, są lewicowe) prezydentem USA zostanie znienawidzony przez niemiecki establishment przedstawiciel prawicy Donald Trump.
Scholz, polityk równie niepopularny, co przewidujący, postanowił zadbać o swój ratunek. Zaraz po nadejściu złych wiadomości z USA wyrzucił z rządu ministra finansów Christiana Lindnera (przewodniczącego dotąd koalicyjnej partii FDP). Lindner bowiem w kwestii budżetowej (sprawa zadłużenia) zachował się zgodnie z konstytucją Niemiec, a nie tak, jak ją rozumie szef rządu w Berlinie.
Dzisiaj Niemcy mają rząd mniejszościowy, niezdolny raczej do działania. Ale za to aż dwóch kandydatów z tego obozu na kanclerza: aktualnego szefa rządu Olafa Scholza i przedstawiciela kulejących Zielonych, Roberta Habecka. Obaj mają szanse jak na szóstkę w lotto.
Najprawdopodobniej kalkulacja Scholza jest następująca: zakłada on, że wybory do Bundestagu, które odbyć się mogą w styczniu lub lutym przyszłego roku, wygra CDU Friedricha Merza z wynikiem ok. 30 proc. głosów. Tak wynika z sondaży. A wtedy SPD wejdzie w koalicję z niekochanym liderem, co zapewni Scholzowi znowu tytuł wicekanclerza.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.