Gdy zamykaliśmy to wydanie „Do Rzeczy”, nowa wojna jeszcze nie wybuchła, ale napięcie między Waszyngtonem a Caracas dynamicznie rosło. U wybrzeży Wenezueli czekała zaś potężna armada amerykańskich okrętów wojennych, w tym największy i najnowocześniejszy lotniskowiec świata, USS „Gerald R. Ford” (mierzy 337 m długości, posiada napęd atomowy i transportuje ponad 75 samolotów i śmigłowców). Na rozkaz prezydenta do ataku na cele w Wenezueli czekało w gotowości również kilkanaście tysięcy żołnierzy, w tym komandosi z sił specjalnych. Do akcji – jak podały zachodnie media na podstawie analiz zdjęć satelitarnych – gotowe były także samoloty F-35 Lightning II, bombowce B-52 Stratofortress oraz B-1 Lancer, śmigłowce MH-6M Black Hawk, amfibie, potężne drony MQ-9 Reaper oraz niemal dwie setki śmiercionośnych pocisków typu BGM-109 Tomahawk. Tak wielkich amerykańskich sił na Karaibach nie było ponad pół wieku, czyli od kryzysu kubańskiego w roku 1962. Po co to wszystko? Krótka odpowiedź brzmi: Bo Donald Trump chce się pilnie pozbyć Nicolása Maduro i jego lewicowego reżimu. A długa odpowiedź? To reszta poniższego tekstu.
Narkoblef
Oficjalnie celem prezydenta jest walka z narkotykami i potężnymi kartelami, które zbijają fortuny na tragedii swych uzależnionych klientów. Z oficjalnych danych wynika, że co roku ponad 100 tys. Amerykanów umiera z powodu przedawkowania narkotyków. Te zaś do Stanów Zjednoczonych trafiają w dużej mierze szlakiem wiodącym z krajów Ameryki Południowej.
Mimo to walka z narkotykami to wyjątkowo słaby argument na uzasadnienie interwencji zbrojnej akurat w Wenezueli. Co prawda, reżim w Caracas przymyka oko na regularne transporty nielegalnych substancji, ale w samej Wenezueli wcale tak dużo narkotyków się nie produkuje. Dużo ważniejszymi krajami na liście naj większych producentów kokainy, heroiny czy marihuany są Meksyk, Kolumbia, Peru czy Boliwia. Również koszmarny fentanyl, który zmienia Amerykanów w niebezpieczne „zombie”, pochodzi w większości z Meksyku.
O co więc naprawdę chodzi? Oczywiście o złoża ropy. Przede wszystkim gospodarz Białego Domu potrzebuje jednak nowej wojny na użytek polityki wewnętrznej. Afera związana z Epsteinem wciąż nie znika z czołówek portali. Jednocześnie za równo notowania samego prezydenta, jak i Partii Republikańskiej wyraźnie spadają: pod koniec listopada odsetek Ameryka nów, którzy popierają działania Trumpa, spadł do zaledwie 36 proc., a udział osób, które krytycznie oceniają jego rządy, wzrósł do 60 proc. To fatalne dane. Gorzej było jedynie pod koniec jego pierwszej kadencji, gdy po ataku na Kapitol odsetek popierających Donalda Trumpa Ameryka nów wynosił 34 proc.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
