Każdy sposób jest dobry, żeby wzbudzić zainteresowanie tabloidów. Kreowanie się na ich ofiarę i lżenie grubymi słowami paparazzich należy do najskuteczniejszych, ale niesie pewne ryzyko- pisze w najnowszym Do Rzeczy Rafał A. Ziemkiewicz.
- Czym właściwie kierował się Maciej Stuhr, wstępując na tę − przechodzoną już wcześniej przez Hołdysa, Wojewódzkiego, Kuźniara czy Górniak − ścieżkę? Odpowiedzi może być kilka. Najmniej prawdopodobne jest, żeby chodziło mu o to, co deklaruje: o ochronę prywatności swej, jak sam to określił, „patchworkowej rodziny”. Okładkowy wywiad w „Newsweeku”, pełen wynurzeń, które trudno określić inaczej niż jako kabotyńskie („Najgorsze jest to, że obserwuję u siebie narodziny nienawiści… Nie znałem wcześniej nienawiści, wystrzegałem się tego uczucia jak ognia, tym razem jest mi ciężko się od niego powstrzymać”), jest akurat ostatnim, co by do tego celu mogło prowadzić.
Kto naprawdę chce, by plotkarskie serwisy go nie tykały, ten postępuje zupełnie inaczej i bywalcy światka, w którym na co dzień obraca się Stuhr junior, doskonale wiedzą, jak to się robi. Łatwo zauważyć, że jest wiele gwiazd naprawdę dużego formatu, za którymi paparazzi jakoś nie chodzą i których życie prywatne nie jest publicznie roztrząsane. I wcale nie wymaga to wynajmowania za ciężkie pieniądze kancelarii prawniczych ani ochroniarskich, tylko po prostu odrobiny rozsądku i konsekwencji w postępowaniu.
Trudno więc nie podejrzewać, że tak naprawdę chodzi Stuhrowi o wykreowanie się na ofiarę. Polacy bowiem ofiary lubią, w przeciwieństwie do gardzących „loserami” Anglosasów. Szczególnie gdy osoba ubiegająca się o współczucie mas zdoła je przekonać, że nagonka, której celem się stała, zorganizowana została przez ciemne siły z zemsty za jakieś szlachetne zachowanie.
Przyczyny zainteresowania plotkarskich serwisów pionierskim rodzinnym wielokącikiem, w którym żona gwiazdora rodzi mu dziecko spłodzone przez młodszego o dekadę gacha, a z kolei on sam świętuje to na triathlonie z również znacznie od niego młodszą „pełniącą obowiązki”, po czym wszyscy w demonstracyjnej zgodzie biesiadują w znanym lokalu gastronomicznym, można w końcu w „zacofanej obyczajowo” Polsce uznać za dość oczywiste. Tymczasem Stuhr usiłuje przekonać nas, że zainteresowanie to „kosmicznie duża cena za udział w dyskusji o sprawach polsko żydowskich”. Nie wiem, czy kogoś przekona. Wizja, w której różnego autoramentu kolorówki i plotkarskie portale okazują się kontrolowane przez ośrodki, które pragną zemścić się na Stuhrze za „Pokłosie”, wydaje się nazbyt groteskowa nawet dla targetowego czytelnika „Newsweeka”.
Trudno, nawiasem mówiąc, traktować Stuhra poważnie, gdy na jednym oddechu zapewnia, że jest tylko aktorem (a nawet „A-K-T-O-R-E-M”, gdyż tak jest to zaakcentowane) i nie interesuje go nic poza aktorską sztuką, i zarazem, na okoliczność wspomnianego filmu, pozuje na autorytet moralny, rozliczający polskie winy z Jedwabnego i Cedyni („Z tamtego okresu [tj. kampanii reklamowej »Pokłosia«] jestem zasadniczo dumny”). Wygląda na to, że właśnie tę rolę, odegraną nie na scenie czy planie, tylko w mediach, traktuje jako najbardziej udaną w życiorysie i trudno mu pogodzić się z faktem, iż film będący do niej pretekstem mimo wszelkich starań możnych protektorów uległ już zapomnieniu.
Może być i tak, że sam Stuhr polubił siebie w roli ofiary. To przypadłość częstsza, niż można by sądzić; archetypicznym jej przykładem w III RP był nieżyjący już Aleksander Małachowski, który swe publiczne wystąpienia zamieniał w katalog skarg, gdzie i kiedy ktoś na niego zasyczał, gdzie mu naurągano lub jakie to znowu obelżywe listy dostał. Jego wzorem pławi się w męczeństwie wiele autorytetów III RP. Jakub „Kuba” Wojewódzki (przy okazji gratulacje z okazji 50. urodzin − przeżyć tyle lat i zachować w stanie nieskażonym prostotę nastolatka to prawdziwy sukces, panie Kubo!) ogłaszał nie tak dawno, że zmuszony jest zamknąć konto na Facebooku, albowiem jacyś źli „prawdziwi Polacy” zamieszczali tam nieżyczliwe mu komentarze, a Hołdys z Kuźniarem z okładki tego samego „Newsweeka” błagali „prawdziwych Polaków”, słowami posłanki Sawickiej, „nie zabijajcie nas”.
Fakt, że to wspomniany tygodnik stał się trybuną celebrytów-męczenników i ścianą, pod którą wypłakują się oni na tabloidy i tłuszczę je pochłaniającą, nie jest przypadkiem. (...)
Cały artykuł Rafała A. Ziemkiewicza w najnowszym wydaniu Do Rzeczy.