Park Szczęśliwicki, zbieramy podpisy na listę PO, spacerowo: jedni się uśmiechają, ale są obojętni, z dystansem do polityki. Dużo pracy!” – tak w niedzielę, 23 marca, opisał weekendową akcję kandydat Platformy, były minister Michał Boni. Jego wpis o „obojętnych, z dystansem” jest eufemizmem. Nawet w Warszawie polityk dobrze znany z telewizji ma kłopoty ze zbieraniem podpisów. Ryszard Kalisz, przekonany o swojej popularności, był niemile zaskoczony, gdy przechodnie w stolicy opryskliwie odmawiali złożenia podpisów pod jego kandydaturą.
To znaczy, że mniej znani kandydaci, w mniejszych ośrodkach – gdzie zazwyczaj niższa frekwencja świadczy o słabszym zainteresowaniu wyborami – są w jeszcze gorszej sytuacji.
O tym, że trudno się zbiera podpisy, mówią politycy wszystkich partii. Ludzie nie dość, że nie chcą nikogo popierać, to jeszcze wygłaszają kąśliwe komentarze pod adresem całej klasy politycznej. Wniosek jest jeden: w tych wyborach będzie niska frekwencja. Niższa niż ostatnie 24 proc. z roku 2009.
Do tej pory niska frekwencja premiowała partie o najbardziej zdyscyplinowanych elektoratach – dziś wskazuje się tu na PiS i SLD. (...)