W październiku ubiegłego roku minęło równo pół tysiąca lat od chwili, gdy Genialny Anioł ukończył zamalowywanie sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej Watykanu. Stworzył arcydzieło nad arcydziełami, ukazujące „kreacjonistyczną” (ewangeliczną) wizję powstania ludzkości.
Nikt przed Michałem Aniołem nie ośmielił się rzeźbić i malować ciał równie tytanicznych i dawać im równie tytaniczną energię. Bardzo wcześnie, już w wieku XVI, uważano go za największego artystę wszystkich czasów. Nikogo przed nim z mistrzów włoskiego Renesansu nie pochowano na koszt publiczny. Jego pochowano — tak wielki otaczał go kult. Dwa razy pracował Michelangelo w Kaplicy Sykstyńskiej. „Stworzenie świata”, którym do 1512 roku pokrył beczkę sklepieniową, to Renesans, aczkolwiek już faszerowany chwytami manierystycznymi i prebarokowymi. Ćwierć wieku później Michał Anioł wrócił do Sykstyny i wykonał drugi megafresk, wizję Sądu Ostatecznego (1535–1541), która jest już manieryzmem tout court i mocną zapowiedzią baroku. Widzimy tam typowo manierystyczne kłębowisko ciał, kompozycję tak skomplikowaną (żeby nie powiedzieć: chaotyczną), iż wprost rozkojarza. Żadnej renesansowej geometryzacji czy harmonii, i nawet (wbrew klasycznym zasadom Renesansu) odwrócenie ciężarów sceny do góry nogami.
O boskim Michale Aniele i dziele jego życia w najnowszym wydaniu tygodnika „Do Rzeczy” pisze Waldemar Łysiak.