Kiedy późno wieczorem w niedzielę w jednej ze stacji telewizyjnych komentowałem sondażowe wyniki wyborów samorządowych, nie spodziewałem się, że pierwszy raz od 25 lat głównym problemem będzie niemożność ustalenia prawdziwych rezultatów głosowania. Myślałem raczej o tym, jak wytłumaczyć nagły wzrost poparcia dla PSL, pierwszą od lat wygraną PiS i kiepski wynik Platformy.
A jednak stało się to, co się nie miało prawa stać. Okazało się, że polska demokracja – tak, ta sama, która rzekomo sprawnie działa, z której mamy być dumni – nie jest w stanie zorganizować uczciwych i rzetelnych wyborów powszechnych. Skala błędów, opóźnień, niedokładności przekracza wszystko, co można sobie wyobrazić.
Dlatego kiedy słyszę, że dopatrywanie się fałszerstw wyborczych to szaleństwo, ot, taka fraza pana prezydenta, ogarnia mnie pusty śmiech. Kto jest, pytam, bardziej szalony: ten, kto twierdzi, że nic się nie stało, mimo że Państwowa Komisja Wyborcza przez niemal tydzień nie była w stanie ustalić wyników wyborów, a liczenie głosów dokonywało się często w sposób dziwny i poza wszelką kontrolą, czy ci, którzy mają w tej sprawie wątpliwości? Ci, którzy dostrzegają w działaniach PKW horrendum i rzecz wołającą o pomstę do nieba, czy ci, którzy mówią o niewielkim uchybieniu? Kto jest bardziej szalony?
Dlatego to nie szaleństwo, ale poczucie odpowiedzialności kieruje tymi, sądzę, którzy domagają się powtórzenia wyborów. Mam nieodparte wrażenie, że pierwszy raz od lat pojawił się w Polsce wreszcie duch sprzeciwu obywatelskiego. To dlatego tysiące ludzi wyszło na ulice, protestując przeciw działaniom PKW. Chociaż samo zajęcie jej siedziby to przekroczenie reguł i rzecz co najmniej nieroztropna, nie wolno zapominać o tym, że gniew demonstrantów był słuszny.
Władza publiczna nie potrafiła się wywiązać ze swojego podstawowego obowiązku. Gorzej: zamiast przyznać się do winy i próbować naprawić błąd, członkowie PKW powinni ustąpić i należałoby zorganizować powtórne wybory – przedstawiciele rządu i sekundujący im propagandziści rozpoczęli kampanię zastraszania. W ten sposób demonstranci zostali uznani za ekstremistów, radykałów, a nawet terrorystów. Temu też służyły zatrzymania dziennikarzy przez policję, przede wszystkim reporterów telewizji Republika i Radia Wnet. W całej tej operacji, obawiam się, chodzi o przerzucenie odpowiedzialności na opozycję, w tym również PiS, którą rząd i zjednoczone z nim media chcą oskarżyć o burzenie państwa. Zamiast dyskutować o słabości państwa, próbuje się stworzyć wizję zagrożenia prawicowym ekstremizmem.
Mam nadzieję, że tym razem Polacy nie dają sobie zrobić wody z mózgu.