Po pierwsze ze względu na uznanie Kolegium IPN za bezwolne narzędzie Nowogrodzkiej. Nie odpowiadam za jednomyślność dziewięcioosobowego gremium, ale własnego – WOLNEGO głosu będę bronił przed zarzutem utraty „indywidualnej wolności” i działania na rozkaz Nowogrodzkiej. Swoją drogą sformułowanie takiego zarzutu en bloc w stosunku do wszystkich członków Kolegium IPN (w tym tak „znanego ze spolegliwości” wobec politycznych decydentów jak Bronisław Wildstein), nawet jeśli miałaby to być polityczna satyra, świadczy nie tylko o sporej wyobraźni i odwadze intelektualnej prof. Grzegorza Motyki, ale i podatności na spiskowe teorie („Nowogrodzka locuta, to causa finita”) tłumaczące zawiłość lub – jak kto woli – prostotę niektórych procesów politycznych.
Najlepsza kandydatura
W każdym razie z pełnym przekonaniem oddałem swój głos za dr. Karolem Nawrockim. I nie było to ani działanie z „namaszczenia Prezesa”, ani koleżeńska przysługa. Nawrockiego poznałem osobiście właściwie dopiero z chwilą wejścia do Rady Muzeum II Wojny Światowej i tam przekonałem się o jego talentach organizatorskich i komunikacyjnych, pomysłowości i pasji historycznej, choć wcześniej znałem go z ważnych publikacji naukowych o elbląskiej „Solidarności” i trójmiejskiej „szarej strefie” lat 80. Ale w konkursie na prezesa IPN Nawrocki był nie tylko najlepszym spośród kandydujących, ale w swojej wizji przyszłości IPN umiejętnie połączył menedżerski technokratyzm z historyczną wrażliwością lub inaczej: połączył wizję nowoczesnego zarządzania i uzdrowienia mało sterownej już instytucji, pogrążonej w chaosie, wizerunkowej kompromitacji po sprawie dr. Tomasza Greniucha, często lenistwie i wadach korporacyjnych z naukową ciekawością przeszłości bez jej brązowienia w badaniach, potrzebą intensyfikacji badań, innowacyjnością przekazu edukacyjnego i zorganizowaną obroną historycznej prawdy przed międzynarodowym antypolonizmem robiącym z Polski i Polaków „brakujący element” machiny Holocaustu podczas II wojny światowej.
Potrzeba tego ostatniego nie powinna w ogóle budzić jakichkolwiek kontrowersji biorąc pod uwagę fakty tylko z ostatnich lat, a jednak przekształcona przez dr. Karola Nawrockiego w słuszność stwierdzenia, że „prawda nie obroni się sama”, wywołała tyleż oburzenia co ironicznej pogardy ze strony prof. Grzegorza Motyki, który w tej maksymie doszukał się cytatu z Jarosława Kaczyńskiego, a to z kolei ma być wystarczającym i niewybaczalnym dowodem na upolitycznienie kandydatury i całego konkursu na prezesa IPN. Zbyt dobrze pamiętam tamte przemówienie Kaczyńskiego z 2018 r., by – z całym szacunkiem – uznać je za oryginalne po książkach wielkiego prof. Wojciecha Chudego na temat kłamstwa w życiu publicznym a później licznych tekstach prof. Andrzeja Zybertowicza (i nieskromnie dodam, że także własnych) o prawdzie, która „prawie nigdy nie zwycięża sama, ale potrzebuje oręża”. Jeśli więc – daj Boże – Nawrocki stworzyłby w IPN skuteczną „machinę prawdy” prostującą w świecie kłamstwa o Polsce, z czego nie wiedzieć dlaczego drwi Motyka, byłoby to bardzo pożyteczne dla Polski. Skala tego zjawiska jest na tyle poważna, że potrzebujemy w tym obszarze synergii i wyspecjalizowanej agendy, skorelowanej z niemal codzienną pracą wydziału politycznego MSZ prostującego kłamstwa o Polsce w całym świecie. Zresztą pierwsze próby podjął w tym zakresie prezes dr Łukasz Kamiński prostując w Niemczech brednie Jana T. Grossa o Polakach, którzy „w czasie wojny zabili więcej Żydów niż Niemców”).
Po drugie „nie ma nie-polityki, a wszystko jest polityką”, jak pisał Tomasz Mann. Słowa te odnoszą się także do IPN, gdzie wręcz właścicielem każdego przecinka w ustawie i kreatorem jego polityki personalnej poprzez decydujący wpływ na wybór składu Kolegium i prezesa byli, są i pozostaną politycy od 1998 r. (podobnie jest w Niemczech, Czechach, Słowacji i innych krajach byłego bloku sowieckiego). Ta polityczna kuratela nie rozciąga się jedynie na proces wyłaniania władz Instytutu. Świetnie pamiętam jak w czasach poprzedniej ekipy rządowej fascynacje genderyzmem, „odkryciami” Jana T. Grossa czy postacią Henryki Krzywonos szybciutko przełożyły się na książki o „płci buntu”, zaproszenia na konferencje i udział w „ewencie” gdańskiego IPN „Heni Solidarność”, chociaż na szczęście udało się uniknąć skrajnego przykładu tworzącego się wówczas Muzeum II Wojny Światowej, którego władze w ramach resetu z Rosją po 10 kwietnia 2010 r. oddawały hołd żołnierzom Armii Sowieckiej na gdyńskim cmentarzu i brały udział w rosyjskich obchodach zakończenia wojny w Petersburgu. Podobnych przykładów „merytorycznych” ingerencji polityków w bieżącą działalność instytucji zajmujących się historią, w tym IPN, było znacznie więcej, ale chcąc być sprawiedliwym muszę zauważyć, że dotyczą one działalności IPN pod wodzą wszystkich prezesów IPN. Z drugiej strony warto zauważyć, że jednym z głównych instrumentów politycznej kontroli i ingerencji w działalność IPN było istnienie tzw. zbioru zastrzeżonego, który poprzez znowelizowane zapisy w ustawie udało się ostatecznie zlikwidować w 2016 r. a więc za czasów wszechwładnej Nowogrodzkiej. Zanim zatem uznamy, że obecnie Instytutem ręcznie steruje Nowogrodzka a wcześniej była to krynica nieskrępowanych niczym poglądów, kierunków badań i werdyktów historycznych całkowicie wolnych od politycznych ingerencji, warto odświeżyć pamięć.
Polityka w IPN
Wiara w apolityczność procesów wyłaniania władz Instytutu świadczyć może o naiwności, stronniczości lub niewiedzy. Tej ostatniej nie odmawiam prof. Grzegorzowi Motyce, którego do Rady IPN w dniu 3 marca 2011 r. wybrało 47 senatorów w większości kontrolowanej przez Platformę Obywatelską Izby Wyższej parlamentu RP. Moje doświadczenie (również to związane z konkursami na prezesa IPN z 2011 r. i 2016 r.) oraz znajomość politycznej kuchni i wielu polityków z różnych stron politycznego sporu każe mi realistycznie spojrzeć na proces wyłaniania prezesów IPN. Zresztą nie trzeba posiadać w tej kwestii żadnego osobistego doświadczenia, by zauważyć, że w zasadzie poza specyficznym przypadkiem prof. Andrzeja Chwalby z 2000 r. (którego z pewnego już fotela prezesa IPN usunęła polityczna intryga w Sejmie), wszyscy kandydaci na prezesa Instytutu wskazani przez Kolegium/Radę IPN zyskiwali poparcie parlamentu (prof. Leon Kieres, dr hab. Janusz Kurtyka i dr. Łukasz Kamiński). I właśnie ów realizm polityczny podpowiada mi, że we wszystkich tych przypadkach zanim doszło do głosowania w Kolegium/Radzie IPN przynajmniej wstępnie zwycięska kandydatura była politycznie skonsultowana ze stronnictwami stanowiącymi większość parlamentarną (autorytet IPN pozwalał zazwyczaj wyjść poza ramy koalicji rządowej). Użyta przeze mnie liczba mnoga oddaje ówczesny układ polityczny – bardziej spluralizowany, z kilkoma ośrodkami decyzyjnymi, którego odzwierciedleniem (nie tylko w sensie politycznym, ale i korporacyjnym aspekcie) był różnorodny skład Kolegium (bo już nie dość jednorodnej Rady) IPN i jego zasadnicze werdykty.
A zatem to polityka i politycy zawsze decydowali o obsadzie stanowiska prezesa IPN, nawet wówczas, kiedy któremuś z członków Kolegium lub Rady IPN wydawało się (lub wciąż się wydaje), że to głównie od niego zależał przyszły los IPN. Wyśmiewanie „jednomyślności”, sugerowanie, że można wybrać jakąś osobę na stanowisko prezesa IPN wbrew politycznemu poparciu lub pośrednio sugerować, że w imię własnej apolityczności Kolegium IPN powinno odrzucić wszystkie zgłoszone kandydatury i wesprzeć tym samym stan „bezkrólewia” w Instytucie z pełniącym obowiązki prezesa Jarosławem Szarkiem nawet przez kilka lat – choć zapewne nośne publicystycznie i wpisujące się w polityczną wojnę – może świadczyć o kompletnym nie zrozumieniu życia publicznego i nie zmienia ani na jotę zasadniczej prawdy: wybór prezesa IPN jest decyzją polityczną zależną od politycznej układanki i parlamentarnej arytmetyki!
Po trzecie nieobecni nie mają racji. Nic nie stało na przeszkodzie, by dla zaprezentowania własnego stanowiska, krytyki dotychczasowej działalności IPN, politycznych uwikłań i wizji przyszłości Instytutu, w konkursie wystartował ktoś zbliżony do obecnej opozycji parlamentarnej. Tacy kandydaci przecież są, a nawet – ku mojej radości – pracują w IPN. Częścią porządku demokratycznego jest również rodzaj politycznego teatru (ale w dobrym tego słowa znaczeniu), który pomimo utraty większości czy szans na zwycięstwo każe zaznaczyć swoją obecność, buduje autorytet w kontrze do rzeczywistości i punkt odniesienia na przyszłość. Z tego instrumentu obecności skorzystała opozycja przy okazji ostatniego wyboru Rzecznika Praw Obywatelskich. I słusznie.
Po co się bić?
Krytycy rzekomo „pisowskiego IPN” z tej możliwości świadomie zrezygnowali i abdykując – że odwołam się do militarnej poetyki prof. Grzegorza Motyki – okopali się z dala za „polem minowym” i siedzą wygodnie w bunkrach „Gazety Wyborczej” i portalu OKO.press.
Ale kiedy już domagający się apolityczności polityczny prorok i publicysta prof. Grzegorz Motyka będzie się delektował „dobrym winem” podarowanym mu przez „znakomitego polskiego politologa” (odnoszę wrażenie, że go znam) z którym wygrał zakład, powinien jednak pamiętać, że nawet tak umocnioną linię fortyfikacji można ostatecznie ominąć, pułki wiernych żołnierzy ośmieszyć i zwyciężyć…
Tylko po co się bić, skoro lepiej byłoby otwarcie dyskutować i różnić się dla dobra Instytutu Pamięci Narodowej, który nie jest ani „nasz”, ani „wasz”, tylko wspólny, w którym bez przeszkód zmieszczą się jak w przeszłości Motyka, Wnuk, Dudek, Poleszak, Syrnyk, Zajączkowski, Klementowski, Muszyński, Łabuszewski, Szwagrzyk, Kalbarczyk, Żaryn, Hałagida, Arseniuk i… Cenckiewicz.
Czytaj też:
Czy Nawrocki zostanie szefem IPN?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.