Paweł Lisicki
Od kilku tygodni, od czasu, kiedy to tygodnik „W Sieci” opublikował tajemnicze zdjęcie uśmiechniętych Donalda Tuska i Władimira Putina, zrobione kilka godzin po katastrofie smoleńskiej, wszyscy zadawali sobie pytanie, co tak naprawdę ono znaczy. Tygodnikowi „Do Rzeczy” udało się dotrzeć do całej sekwencji fotografii. Wbrew sugestiom rzecznika rządu Pawła Grasia widać, że zdjęcie było autentyczne i prawdziwa była przedstawiona na nim scena. Jednak to niejedyna nauka, którą można wyciągnąć z całej historii.
Rzecz pierwsza. Ujawnienie zdjęcia i towarzysząca dyskusja pokazały niezwykłą łatwość formułowania radykalnych oskarżeń przez zwolenników teorii o zamachu. Pewnie najbardziej dosadny sąd sformułowała w tej sprawie, również na łamach „W Sieci”, Maria Szonert-Binienda. „Przede wszystkim na tym zdjęciu uderza mnie porozumiewawczość spojrzeń obu panów. Oni się tu doskonale rozumieją bez słów. Ponadto ze zdjęcia bije niepohamowana radość polskiego premiera podkreślona wymownym gestem rąk, który dla mnie mówi: »Ale się udało. Tak trzymać«. Według mnie to zdjęcie jest naocznym dowodem spisku i zdrady narodowej o wymiarze niespotykanym w historii” – stwierdziła.
Trudno przejść nad takimi twierdzeniami do porządku dziennego. I trudno mi nie uznać, że ten, kto wyraża tak ostre opinie na podstawie tak wątłych przesłanek, naraża się zasłużenie na zarzut łatwowierności. Jak inaczej jeśli nie naiwnością nazwać przeświadczenie, że i polski, i rosyjski przywódca najpierw zaplanowali tak potworną zbrodnię, a potem – jak gdyby nigdy nic – dali się sfotografować w chwili radości i pozwolili, żeby ten dowód „zdrady niespotykanej w historii” przedostał się do opinii publicznej? Po prostu ktoś, kto tak rozumuje, nie budzi mojego zaufania.
Rzecz druga to brak dociekliwości niektórych mediów, na czele z „Gazetą Wyborczą”. Jeszcze kilkanaście dni temu „GW” ogłosiła, że dotarła do 30 zdjęć ze Smoleńska, które otrzymała z kancelarii premiera. Pokazują one całkiem inny nastrój niż ten uchwycony na okładce „W Sieci”. Dziennikarze „GW” nie zadali sobie trudu sprawdzenia, czy to wszystkie zdjęcia. Przyjęli za dobrą monetę to, co przekazali im urzędnicy. Skoro uśmiechnięte zdjęcie Tuska z Putinem rzucało na premiera Polski cień, wskazując, że być może jego ból i żałoba były na pokaz, dziennikarze „Wyborczej” postanowili przybyć rządowi z odsieczą. Nie przyszło im do głowy, że może kancelaria premiera ich oszukuje, że może nie dostali wszystkich ujęć, że może Tusk faktycznie dał się sfotografować z gestem, który z wówczas przeżywaną tragedią nie licował.
I rzecz trzecia, najgorsza. Tusk wstydzi się swojego zachowania i nie ma odwagi, by po prostu wyjaśnić, co się stało. Wstydzi się tego uśmiechu, tej nieostrożności. Nie chcę osądzać, czy była to krótka chwila rozprężenia, wyładowanie napięcia, ujście nerwów czy coś innego. Prawdę powiedziawszy, podejrzewam, że to pierwsze. A raczej podejrzewałbym tak, gdyby nie późniejsze zachowanie premiera i jego doradców. Próba przemilczenia, niechęć do odpowiedzi, unikanie tłumaczeń. Zamiast zachować się tak, jak należało – opublikować wszystkie zdjęcia zrobione w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. i opowiedzieć uczciwie o tym, w jakich okolicznościach pojawił się na jego twarzy śmiech i o czym rozmawiał wtedy z Putinem – Tusk się przestraszył. Nie pierwszy już raz zachował się tak, jakby miał coś do ukrycia. Jakby bał się szantażu.
Radykalizm oskarżeń, usłużność wielkich mediów, strach rządzących – oto, co ujawniło smoleńskie zdjęcie. Dla Polski to nie są dobre wiadomości. •