Małe końce świata
Artykuł sponsorowany

Małe końce świata

Dodano: 
Rozmowy o samobójstwie
Rozmowy o samobójstwie 
O samobójstwach dzieci i młodzieży.

Książka, obok której nie można przejść obojętnie, bo dotyczy palącego problemu naszych czasów. Chodzi o „Życie mimo wszystko. Rozmowy o samobójstwie” Halszki Witkowskiej [Życie mimo wszystko - Witkowska Halszka | Książka w Sklepie EMPIK.COM], znanej suicydolog o rosnącym lawinowo w Polsce zjawisku samobójstw.

Najważniejsze z podjętych w książce tematów to przyczyny myśli samobójczych i czy można je powstrzymać, osobiste i społeczne koszty samobójstw oraz, czy i jak każdy z nas może pomóc człowiekowi w kryzysie. Poniżej rozdział z „Życia mimo wszystko. Rozmów o samobójstwie” o tym, co skłania młodych ludzi do podejmowania desperackich kroków.

Zapraszamy do zapoznania się z fragmentem książki:

Co pcha dzieci i młodzież ku samobójstwu?

Najpierw ustalmy, o jakich dzieciach mówimy, o jakim przedziale wiekowym. O innych problemach będziemy rozmawiać przy siedmio–dwunastolatkach, a co innego jest warte poruszenia u wchodzących w dorosłość nastolatków. Samobójstw wśród tych pierwszych jest w Polsce niewiele, w granicach dwóch rocznie. Chociaż był rok, że zdarzyły się aż cztery. Oczywiście, tragedią jest, że w ogóle do nich dochodzi. Najczęstsze przyczyny to przemoc fizyczna, psychiczna, seksualna, a także zaniedbanie emocjonalne. O tym ostatnim niestety wciąż mówi się za mało o wszystkim w domach patologicznych i ubogich. A przecież wiemy, że nie zawsze tak jest. Dobrze sytuowane rodziny też posiadają swoje ciemne oblicze. Należy pamiętać, że młody człowiek napotyka pierwsze w swoim życiu problemy i nie ma jeszcze narzędzi, żeby sobie z nimi poradzić. Porównam to do pierwszej awarii w samochodzie. Niedoświadczony kierowca może nie wiedzieć, jak zmienić oponę. Uczy się tego poprzez działanie. Może się zdenerwować, a nawet obwiniać siebie i świat, może mieć poczucie, że sytuacja go przerasta, zwłaszcza jeśli stoi na pustkowiu. Ale za drugim razem poradzi sobie lepiej i będzie mu łatwiej. Tak samo, kiedy przychodzi do nas pierwszy kryzys. Nie wiemy jeszcze, jak na niego zareagować. Dystans do rzeczywistości przychodzi z wiekiem, młody człowiek go nie ma. Przez to pierwszy kryzys jest często wyjątkowo poważny. Czytałam list pożegnalny, w którym dwunastolatkę przerosło właśnie takie doświadczenie. Coraz więcej wiemy także o dziecięcej depresji czy zespole Aspergera, które często mogą towarzyszyć zrachowaniom samobójczym u najmłodszych. Czasem ciężko nam pojąć, w jak trudnych warunkach zdarza się żyć dzieciom i młodzieży. W domach alkoholików, narkomanów, z przemocą fizyczną lub seksualną. Jeżeli młoda osoba nie ma dobrego dzieciństwa, jeśli nie pamięta żadnego dobrego momentu, którego mogłaby się uchwycić, to jest jej bardzo ciężko przetrwać trudne chwile. Wyobraźmy sobie teraz, że przechodzimy w dzieciństwie kryzys za kryzysem. Trudności z nauką w szkole, problemy rówieśnicze, alkoholizm rodzica, rozwód, przemoc seksualna… Gdy młody człowiek tak wcześnie na swojej drodze napotka wiele problemów, a w dodatku będzie ich więcej niż tych dobrych doświadczeń, to może pomyśleć, że tak będzie wyglądać całe jego życie. I może stwierdzić, że się wypisuje, że nie chce tak żyć, że w ogóle nie chce żyć.

Ogromny wydaje się wpływ przemocy seksualnej, zwłaszcza że duża część kobiet, które mają myśli samobójcze, doświadczyła jej w przeszłości. Często odbywa się to w rodzinie, ze strony ojczyma, wujków. A o takiej traumie bardzo trudno jest mówić na głos...

Gdy zapoznawałam się z raportem przygotowanym w 2017 roku przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę, szczególnie uderzyła mnie zawarta tam konkluzja. Jeśli dziecko nie zgłosi przemocy seksualnej ze strony bliskiej osoby w ciągu dwóch tygodni, jak twierdzą autorzy raportu, to nie zrobi tego już do końca życia. Jeśli nie zgłosi swojej krzywdy od razu, to na zawsze zostanie z nią samo. Dotyczy to czworga na pięcioro dzieci. Czynnikiem ryzyka jest więc nie tylko trauma związana z samym wydarzeniem, ale także późniejsza izolacja. Dziecko na skutek wstydu nie ma jak porozmawiać o tym, co czuje, a później także jako dorosły nie rozmawia o swoich przeżyciach, często wręcz obwinia się o to, co się stało. Przez to taka osoba może mieć potem wielkie trudności, aby w dorosłym życiu poczuć się bezpiecznie. Warto zwrócić uwagę na to, że poza oczywistymi przypadkami znęcania się i molestowania, dzieci często doświadczają także mniejszej, codziennej agresji domowej, która jest mniej uchwytna.

Czy utrata poczucia bezpieczeństwa może być krokiem ku samobójstwu?

Na pewno może być czynnikiem ryzyka. Jeśli jestem bitą czy gwałconą dziewczynką, to muszę jakoś przetrwać. Zamykam te przeżycia gdzieś głęboko. Odrywam od siebie ten kawałek mojej osobowości, zakopuję go i zapominam. Skoro nie można z nikim o tym porozmawiać – w domu nie jest bezpiecznie, z przyjacielem wstyd, a do terapeuty często nie ma dostępu – to z tym kawałkiem siebie, zamurowanym gdzieś głęboko, dziecko wchodzi w dorosłość. A potem łatwiej jest kolejne traumy zakopywać tam, gdzie poprzednie.

Mówiła pani o mniejszej, ale dotkliwej codziennej przemocy domowej. Jaka przemoc jest najczęstsza?

„Znowu dostałeś jedynkę? Nic z ciebie nie będzie. Zapłaciłem za lekcje francuskiego i nie mam już na mieszkanie, a ty nadal źle się uczysz. Jesteś kretynem, jesteś kretynką”.

Czarny horyzont.

Mało! To jest znęcanie się i szantaż emocjonalny. „Jeśli czegoś nie zrobisz, to znaczy, że mnie nie kochasz. Wykończysz mnie. Mam przez ciebie problemy z sercem, podnosisz mi ciśnienie, jest mi przez ciebie słabo. Ciągle są przez ciebie problemy”.

I dziecko bierze wszystko na siebie, czuje się za wszystko winne.

Tak. A ten dorosły tylko to pogłębia. On to rzuca mimochodem, bo jest zdenerwowany, a z dzieckiem jest trochę jak ze śladami kota na wylewce betonowej. Kiedy beton jest jeszcze świeży, to łapy odciskają się w nim już na zawsze, bo materiał chwilę później twardnieje i jest nienaruszalny. Wszystko się w dziecku odkłada, ale najsilniej właśnie te pierwsze doświadczenia. Z czasem te ślady się wycierają, ale wciąż tam są. A gdyby kot przebiegł po zaschniętym betonie, to nic by się nie wydarzyło. Doświadczenia w dorosłym życiu nie mają aż takiej mocy. Młody człowiek jest bardzo delikatny, plastyczny. Przeżycia wchodzą w niego głęboko i zostają na długo. Znajomy powiedział mi ostatnio, że sobie nie radzi i chyba musi iść do terapeuty, bo nigdy nie spodziewał się, że będzie pracoholikiem. Przecież całe swoje dzieciństwo słyszał, że jest leniwy! „Faktycznie, byłem leniwy, ale zacząłem tak często słyszeć, że jestem śmierdzącym leniem i nic ze mnie nie będzie, że zacząłem wszystko robić na przekór. Teraz nie umiem przestać pracować”.

Czy faktycznie konsekwencje mimochodem rzuconych słów mogą być aż tak wielkie?

Znam kobietę, która usłyszała jako dziecko, że jeśli nie odniesie prania do magla, to będzie oznaczało, że nie kocha matki. Dwadzieścia lat od tamtego wydarzenia zwierzyła mi się, że boi się, że nie zasługuje na miłość. Chce się krzyknąć: „Jak to?! Przecież każdy z nas zasługuje na miłość!”. No, ale mama tak mówiła i to w niej zostało do dziś. W młodości jesteśmy bardzo delikatni i jeśli doznamy wtedy przemocy emocjonalnej, to wchodzimy w życie z wielkim obciążeniem.

Czy właśnie wtedy dziecko chce zniknąć i odciążyć swoim zniknięciem otoczenie, rodzinę?

Myśli samobójcze często pojawiają się w sytuacji, w której ktoś uważa, że wszystko jest jego winą. Proszę wyobrazić sobie dziecko, które słucha awantury rodziców o pieniądze. Znowu nie mają na czynsz, na ratę kredytu. Mija pięć minut, a matka wraca do lekcji śpiewu. „Tyle płacę za te zajęcia, a efekty nadal są marne?” Dziecko zaczyna czuć się winne i myśli sobie: „W domu nie ma pieniędzy przeze mnie”. Po kilku dniach rodzice znowu się kłócą. „Znów nie masz czasu zajmować się naszym dzieckiem”. Dziecko słyszy swoje imię w kolejnych awanturach i wszystko bierze do siebie.

Tymczasem dzieci często słuchają i rozumieją więcej, niż myślimy.

Zapominamy, jak głęboko dzieci potrafią brać do siebie to, co się wokół nich dzieje. Kiedyś pewna nastolatka przyznała mi się, że ciągle obwinia się o śmierć ukochanego dziadka. Jako mała dziewczynka przyszła przeziębiona odwiedzić go w szpitalu, bardzo za nim tęsk­niła. Dziadek zmarł później na zapalenie płuc, a ona myślała, że to jej wina, że to ona go zaraziła. Wyrzuty sumienia zostały z nią na bardzo długo. Pamiętajmy, że dzieci inaczej odbierają wszystko, co złe. Kiedy rodzic mówi, że wypruwa sobie żyły, a dziecko jeszcze by przeszło mu po głowie, żeby dostać zabawkę – to dziecko naprawdę sądzi, że rodzic tak o nim myśli. I czuje, że jest bardzo złym dzieckiem, złym człowiekiem. Przecież mama tak mówi.

Wspomniała pani o zaniedbaniu emocjonalnym jako formie przemocy psychicznej. Jak to działa?

Kiedy bijemy dziecko, wiemy, że robimy coś złego. Kiedy wyzywamy dziecko od kretyna lub idiotki, robimy to zwykle pod wpływem nerwów. Zaraz też nachodzi nas refleksja i tego żałujemy. Ale co wtedy, kiedy po prostu z naszym dzieckiem nie rozmawiamy? Co, kiedy po prostu nie wywołuje w nas ono emocji? Dziecko przychodzi do pedagoga i mówi, że mamę bardziej interesują nowe hybrydowe paznokcie niż to, że ono – dziecko – chce się zabić. To zdanie padło w gabinecie mojej koleżanki, Lucyny Kicińskiej, pracującej jako pedagog w jednej z warszawskich szkół. Okazuje się, że dziecko może czuć się w swoim domu, tak jakby go nie było. Zapadła mi w pamię? scena z?filmu ć scena z filmu Niemiłość Zwiagincewa, w której dziecko stoi w szczelinie między drzwiami a ścianą, podczas gdy rodzice się kłócą. Nikt go nie zauważa. Cierpi w samotności, a pewnego dnia znika. Rodzice nagle orientują się, że ich syn zaginął. Oglądając poszukiwania, czułam, że zanim zniknął, to już go w tym domu nie było. Cały czas był fizycznie obecny w mieszkaniu, ale rodzice go nie widzieli. Musiał zniknąć, by przekonali się o jego istnieniu.

Zabiła go obojętność?

Nikt nie mówi wprost, jak bardzo szkodzi obojętność, ponieważ nie jest powszechnie napiętnowana. Dziecko potrzebuje ciepła, opieki, poczucia, że jest kochane. A na początku tej listy są zupełnie prozaiczne gesty, takie jak przytulanie, śpiewanie kołysanek. A nie wszystkie dzieci tego doświadczają. Niektórzy rodzice nie mają na to czasu i dziećmi zajmuje się opiekunka. Kiedy wracają do domu, są już tak zmęczeni, że może wyłączą dziecku światło przed snem, może podgrzeją pizzę w piekarniku, ale nie ma czasu na rozmowę. A kiedy dziecko próbuje się odezwać, to mówi mu się, że nie teraz, bo „mama jest zmęczona”. Dziecko słyszy to i czuje, że przeszkadza. A potem, kiedy pyta mamę o coś dla siebie istotnego, to nic nie słyszy. Cisza jest okropna. Nieodzywanie się, udawanie, że drugiej osoby nie ma, czy brak zainteresowania są bardzo przykre, zwłaszcza gdy w ten sposób traktują nas najbliżsi.

Trudno uwierzyć, że rodzice mogą z premedytacją unikać własnego dziecka, a jeszcze trudniej, że może to być powszechne zjawisko.

Może być też tak, że bliski kontakt po prostu rodziców nie interesuje lub nie rozumieją potrzeb emocjonalnych dziecka, bo sami nie zaznali w domu czułości, bliskości, uwagi. Powielamy w życiu znane nam schematy. Czasami, jeśli nie doznaliśmy miłości, to na skutek tego deficytu odczuwamy potrzebę dawania jej. Ale niestety zwykle jest na odwrót. Nie znając jakiegoś zachowania, nie potrafimy go dać dziecku. A ono widzi swoją koleżankę, którą mama przytula, odbierając ze szkoły, albo obejrzy filmik na TikToku i zobaczy, że inne dzieci są przytulane. Dochodzi wtedy do wniosku, że to z nim coś jest nie tak. „Widocznie nie zasługuję na to, jestem gorszym dzieckiem. Gdybym była lepsza, to mama by się mną interesowała”. Ściska mnie w gardle na myśl o tym, ale tak się dzieje w wielu domach. Zaniedbanie emocjonalne sprawia, że dziecko czuje, że przeszkadza. „W sumie nie zauważą, jak zniknę”. Dziecko dochodzi do przekonania, że bez niego będzie im lepiej. Czasem wniosek jest taki, że jeśli się zabije, to w ten sposób pomoże rodzicom. Nie będą musieli wydawać więcej na korepetycje. Niestety, zdarza się też, że płacz bywa traktowany przez rodziców jako szantaż. Nie dopytują się, co go spowodowało. Bez pomocy i pytań dziecko nie rozumie, czemu tak się czuje, nie potrafi rozpoznać emocji: odróżnić gniewu od smutku lub tęsknoty. Również dorosłym ciężko to przychodzi – okazuje się, że nie każdy to potrafi. Na emocje dzieci reagujemy szablonowo, bo tak jest łatwiej.

Co się dzieje, kiedy nie możemy płakać przy rodzicach?

To wpływa na całe nasze podejście do wyrażania emocji. Przy koleżankach i kolegach może być jeszcze trudniej otworzyć się i płakać, jeśli nie nauczyliśmy się tego w domu. A przecież jakoś musimy wentylować nawarstwiające się w nas emocje. Jeśli nie mamy jak tego zrobić, to często budujemy mechanizm odreagowywania w samotności: skoro nikt mnie nie wysłuchał, to muszę sama pobyć z moim cierpieniem. Kiedy schodzi ze mnie napięcie, to nawet jest mi przez chwilę dobrze, uspokajam się, mogę sama popłakać, wspomnieć złe rzeczy, które się wydarzyły. W samotności nikt mnie nie ocenia. Przez chwilę jest dobrze. Potem zaczynam wszystko powtarzać. Robię to coraz częściej. Towarzyszy mi smutna muzyka, smutny film. Wprowadzam się w ten stan, żeby móc popłakać, zaczynam zanurzać się w swoim cierpieniu, co daje mi satysfakcję. To jest jak samookaleczenie, które bardzo często młodzi ludzie traktują jak wentyl emocjonalny. Robią to, żeby coś poczuć. Żeby odzyskać kontrolę chociażby nad swoim ciałem. Wywoływanie trudnych emocji przez nawracanie do niezaleczonych problemów powoduje, że przez chwilę czujemy się lepiej. Gdy nauczymy się odreagowywać poprzez rozpacz, to nigdy nie zbudujemy swojej siły. Pamiętając o rzeczach złych z naszego codziennego doświadczenia, zapominamy te dobre. I gdy przychodzi kolejny problem, rozpamiętujemy porażki, zamiast przypomnieć sobie, jak ostatecznie z nich wyszliśmy. Nie przypominamy sobie czasu, kiedy było nam dobrze lub kiedy ktoś nas kochał, bo to już nie pasuje do wyuczonego mechanizmu wentylacji, czyli do tych potrzebnych do szybkiego odreagowania samotnych łez.

Kiedy bunt staje się narzędziem służącym do tego, by nas wysłuchano? Myślę tu o nastolatkach.

Bunt w czasie dorastania uczy nas, jak zacząć stawiać granice. Dzięki niemu budujemy swoją tożsamość i relacje rówieśnicze. Natomiast wbrew pozorom wcale nie przechodzi go aż tak wiele dzieci. Naukowcy twierdzą, że tylko co piąte. Bardzo często oznaki, które przypisujemy buntowi, takie jak agresja albo opryskliwość, mogą być objawami depresji młodzieńczej. Depresja inaczej wygląda u dorosłego, a inaczej u dziecka. Nie bez powodu dzielimy psychiatrię na dziecięcą i zajmującą się dorosłymi. Dlatego istnieją też dwie linie zaufania – dla dzieci oraz dla dorosłych. To są odmienne dziedziny, dlatego po drugiej stronie słuchawki muszą znaleźć się inni specjaliści, wyostrzeni na inne bodźce, na inne sygnały. Usłyszałam od osoby pracującej w telefonie zaufania, że kiedyś zadzwonił do nich siedmio­latek i zaczął od tego, że nie może znaleźć drabiny, mówił o tym przez pół godziny, zanim wyznał, czemu jej szuka. Pani, która odebrała telefon, mogłaby się rozłączyć, myśląc, że to głupi żart, prawda? Ten chłopiec potrzebował tyle czasu, żeby przyznać się, że szukał drabiny, żeby odebrać sobie życie.

Jak odróżnić bunt od depresji? Jak uniknąć kryzysu u dziecka?

Często uznajemy za bunt bardzo wiele odmiennych zjawisk. Jeśli nie radzimy sobie z nastolatkiem albo dzieckiem, to przykładamy do niego znane sobie etykiety. I tymi uproszczeniami powiększamy przepaść i budujemy kolejny mur między nami. Skoro się buntuje, to nie słuchamy go już dalej, wszystko to sobie już ponazywaliśmy. „Piotrek znów chce coś manifestować, znów coś mu się nie podoba, histeryzuje i jest zdenerwowany”.

Niewdzięcznik.

Tak. „O, buntujesz się? Buncik młodzieńczy? Nie popisuj się”. Dziecko czuje się ignorowane, tak jakby miało zakneblowane usta, jak gdyby było nieważne. Staje się potem nerwowe. Kiedy zaczyna ci coś wychodzić i chcesz się pochwalić – rodzice po swojemu uczą pokory: nie popisuj się. A kiedy do rodziców przychodzili znajomi, to słyszeliśmy nie raz: „Narysuj, zaśpiewaj, powiedz wierszyk. Nie zrobisz tego? O, ona się tylko tak wstydzi”. W takich chwilach czujemy się rozbierani do naga. Podobnie gdy rodzice opowiadają przy innych dorosłych o naszym dzieciństwie, na przykład jak obsikaliśmy sobie spodnie albo że się moczyliśmy w nocy. Wyobraża pan sobie, by w dorosłym życiu pana dziewczyna powiedziała w towarzystwie, że pan sobie obsikał spodnie, po to, by inni się z tego śmiali? Dlaczego robimy to dzieciom?

Które znoszą to nawet gorzej niż dorośli.

I to jest ciekawe, że akurat w taki sposób odróżniamy te dwa światy. Dlaczego dziecko, które po powrocie ze szkoły mówi, że doświadczyło przemocy rówieśniczej, słyszy, że powinno ją znosić? W takich sytuacjach przeważnie mówimy mu: „Daj spokój, ze mnie też się w szkole śmiali, a potem im przeszło”. Lecz gdyby to przyjaciółka zwierzyła nam się, że współpracownik ją szykanuje, to od razu doradzilibyśmy jej, aby poszła na policję i zgłosiła mobbing.

Niby mocno rozgraniczamy dzieciństwo i dorosłość, ale w pewnym momencie ta granica staje się płynna. Nie wiadomo, czy ktoś jest traktowany już jak dorosły, czy jeszcze jak dziecko.

To jest częsty problem nastolatków. Ciekawym zjawiskiem jest sytuacja, w której dorośli zupełnie dowolnie przesuwają tę granicę. Często dzieje się tak, kiedy jeden z rodziców zostaje sam z dzieckiem, na przykład po rozwodzie. Jeśli to matka zostaje sama z córką, bardzo często zaczyna traktować ją jak przyjaciółkę. Potrzebuje bliskiej relacji, bo partner odszedł, i odruchowo zaczyna jej się zwierzać. Zaczyna rozmawiać z nią o swoich problemach, traktować ją jak osobę dorosłą, poważnie. Dzieli się odpowiedzialnością za dom, skoro zostały w nim same. To może być dla córki zbyt wiele.

Jeszcze trudniejsze jest, gdy to samo dziecko pięć godzin później słyszy od matki: „Idź do pokoju. Będziesz o sobie decydowała, kiedy zamieszkasz sama i skończysz osiemnaście lat”. Skąd córka ma wiedzieć, czy jutro, jak powie, że ma problem, to zostanie potraktowana jak przyjaciółka, czy jak dziecko? „Weźmiesz mnie na poważnie i przytulisz czy powiesz mi, że jestem nastolatką i mam nie histeryzować?” Niech pan sobie wyobrazi, jaka to jest trudna sytuacja. Dziecko nie wie, kim jest. „Jestem dorosła i mam razem z mamą brać odpowiedzialność za dom czy jestem jednak dzieckiem bez prawa głosu?”

Dziecko, z którym się nie rozmawia, będzie sobie radzić na własną rękę. Nie mamy wtedy wpływu na to, czy wyjdzie z tych prób zwycięsko.

Przede wszystkim nigdy nie wiemy, do kogo zwróci się z prośbą o poradę i co usłyszy. Czy zostanie wyśmiane, czy może usłyszy od znajomych, że gada bzdury? W wyszukiwarce internetowej nie znajdzie recepty na to, jak radzić sobie z trudnymi emocjami albo jak poprawić relacje z rodzicami. Na pewno natrafi na jakieś informacje, ale to nie będzie realna wiedza, to nie będą nabyte umiejętności. Pseudoporad i „mądrości ulicznych” jest w internecie zatrzęsienie. Młodemu człowiekowi często trudno jest odróżnić w tym wirze informacji to, co jest istotne, a co zupełnie bezwartościowe. Gdy jest zupełnie opuszczone, szuka pomocy gdziekolwiek. Dzieci dzwonią na telefony pomocowe, piszą na forach, a także zwracają się z prośbą o wsparcie do naszego serwisu www.zwjr.pl. Piszą o tym, że czują się samotne, beznadziejne, wstydzą się poprosić dorosłych o pomoc.

Czyli nastolatki szukają pomocy w internecie?

Młody człowiek potrzebuje relacji i szuka ich w internecie, znajduje je najczęściej w mediach społecznościowych. W tym wirtualnym świecie wszystko jest pozornie odległe, ale jednak słowa, które w nim padają, są realne. Niezależnie od tego, gdzie dostaje pan informację o tym, że jest pan śmieszny i głupi – na boisku, w tramwaju, na Facebooku czy SMS-em – i tak będzie panu przykro. Nieważne, czy dzieje się to w sieci, czy na żywo, zawsze budujemy swoją tożsamość na podstawie otrzymanych komunikatów. Kiedy nastolatka wrzuca do sieci swoje zdjęcie, czeka na to, ilu znajomych da serduszko. Widzi, że jej koleżanka, która wygląda naprawdę podobnie do niej, ma trzysta polubień, a ona tylko dwadzieścia… Co sobie pomyśli?

Czy coś jest ze mną nie tak?

Dokładnie.

Dzieci nie wiedzą, że za sukces w sieci odpowiedzialne są algorytmy mediów społecznościowych.

Dochodzimy do kolejnej rzeczy. Urodziłam się pod koniec lat osiemdziesiątych i wychowałam bez internetu. Więc mogę powiedzieć, że jestem jeszcze osobą, która żyła w czasach, kiedy można się było obyć bez komputera. Kolejne pokolenia, powiedzmy, że od rocznika 2000, rodziły się już w świecie, w którym internet stawał się powoli oczywistością. Pan i ja pamiętamy jeszcze świat bez internetu, ale młodsze roczniki już nie. Pokolenia urodzone wcześniej zawsze będą poruszać się w internecie niczym turyści, natomiast nastolatki urodzone po 2000 roku będą już zamieszkiwać ten obszar w roli tubylców. Teraz już dwu–trzyletnie dziecko ma w ręku internet. Dostaje od rodziców tablet zamiast grzechotki. Wyrabiamy w dziecku bardzo niebezpieczny nawyk, dając mu ekran, żeby się czymś zajęło, żeby mieć je nareszcie z głowy. Ale to nie jest drewniana grzechotka. Nie zawsze wiemy, jaką bajkę dziecko włączy, co jest w tej bajce, jakie reklamy przewija lub ogląda. Jakie wzorce kulturowe zostają mu przekazane. Czy nie ma tam agresji i języka przemocy.

Oddajemy dziecku narzędzie, które ma na nie wpływ, a sami często go nie znamy. A przecież dziecko może trafić w sieci na niebezpieczeństwa związane z przemocą, pedofilią czy hejtem i my możemy się nawet o tym nie dowiedzieć. Trafia do dżungli zupełnie nieprzygotowane. Skoro my sami padamy ofiarą hejtu, oszustw lub treści, na które nie mamy ochoty patrzeć, ich ofiarą może stać się również nasze dziecko. Często za wcześnie dajemy dziecku dostęp do internetu, nie ucząc o jego niebezpieczeństwach. I tu pojawia się kolejny problem. Następuje moment, w którym nastolatek, wchodząc w wirtualną społeczność, buduje swoją pewność siebie, a nawet tożsamość na algorytmach. I nawet tego nie wie. Jedyne, co rozumie, to że jest fajny lub niefajny. Nie wie, że w internecie jest on, jak wszystko, produktem, a marketing jest tworzony tak, żeby ciągle kupował lub uczestniczył w działaniu aplikacji. Młody człowiek próbuje tam po prostu funkcjonować i nie bierze tego wszystkiego pod uwagę.

Jaki wpływ na dzieci i ich zdrowie psychiczne mają influencerzy?

Zna pan na przykład Ekipę Friza? Albo Team X?

O, bardzo dobrze, wzrusza pan ramionami, więc pan nie wie. A w końcu jest pan młody. Czy więc rodzice, którzy mają po czterdzieści, pięćdziesiąt lat, wiedzą, co to jest? Zapytałam niedawno, w trakcie wywiadu o samo­bójstwach wśród młodzieży, dziennikarkę pracującą od trzydziestu lat w Polskiej Agencji Prasowej, czy wie, czym jest Team X albo Ekipa, i powiedziała, że coś kojarzy, że to chyba jacyś sportowcy. Tymczasem są to, proszę pana, tacy żyjący w Polsce nastolatkowie celebryci internetu, którzy zamknąwszy się we wspólnym domu, razem żyją i nagrywają o tym filmiki. Czy może pan sobie wyobrazić, że w ciągu niecałych dwóch lat ich filmy zostały odtworzone ponad czterysta milionów razy? To są takie liczby! Mamy w Polsce sześć milionów dzieci. Ile razy one to muszą oglądać, żeby nabić tyle wyświetleń? Innymi słowy, ktoś te filmy ogląda i jeśli to nie my, dorośli, to nasze dzieci!

To bardzo trudne, oglądać wszystko, co oglądają dzieci.

Nas to nie interesuje, bo jest głupie, bo nas nie ciekawi – i znów rozmijamy się z dziećmi, bo to są w końcu ich idole. Znają tych bohaterów, przeżywają ich filmy, utożsamiają się z nimi. A my nie dość, że nie wiemy o istnieniu tego zjawiska, to nie widzimy, że ci idole są produktami. Ekipa Friza ma swoje napoje, lody, koszulki. A Team X ma obozy dla ośmiolatków, gdzie największą atrakcją jest spotkanie z youtuberem z Team X i zrobienie sobie z nim zdjęcia. Sprzedają nawet płatki śniadaniowe. To jest wielka machina marketingowa. I to jest świat naszych dzieci, one w nim żyją. My, rodzice, nie mamy na ten świat czasu. Z kolei w „naszym” świecie szkoły są przepełnione, nauczyciele zarzuceni biurokracją, słabo wynagradzani, pracujący w ciężkich warunkach. Ci sami nauczyciele potem nam mówią: „Szkoła jest od uczenia, a od wychowywania są rodzice”. I tak koło się zamyka. Bilans wygląda następująco: rodzice spychają obowiązki wychowawcze na szkołę, szkoła odżegnuje się od nich i mówi, że to nie są jej kompetencje. Rząd natomiast ogranicza się do powierzchownych reform edukacji, za którymi nie stoją praktyczne rozwiązania lub troska o wychowanie młodego człowieka. Zaznaczam, że nie mówię o jednym konkretnym rządzie. Reformy dotyczące warunków, w jakich wzrastają nasze dzieci, odnoszą się w kółko do lektur szkolnych albo kolejnych zmian w egzaminach maturalnych. Te elementy zmieniają się co chwilę. Ale co dalej? Wszyscy umywają ręce. Jak pan myśli, kto przejmuje nasze dzieci?

Ktokolwiek chce.

Marketing! Wartościami są konsumpcja, handel. Biznes wychodzi na tym najlepiej. W tym sensie po części sami ponosimy winę za obecną sytuację. Oddaliśmy nasze dzieci w ręce machiny marketingowej, ponieważ nie mamy dla nich czasu. A są one świetnymi klientami, znakomitymi kupującymi. Są wyświetleniem reklamy lub witryny i kliknięciem produktu. Od samego początku uczy się je schematów kupowania i jak najszybszego wybierania, co jest fajne, a co nie. A dziecko jest miękkie jak plastelina. Szybko uczy się chcieć tego, co próbuje mu się sprzedać.

Jak to się ma do samobójstwa?

Zarysowuje się obraz świata, w którym żyje nasze dziecko, a zarazem uwikłane jest w środowisko, w którym potencjalnie popada w kryzys psychiczny. Zaburzone relacje rówieśnicze, brak bliskości, hejt, przed którym nie można się nigdzie schronić, nawet w domu. A także to, że internet buduje tożsamość na bardzo grząskim i złudnym gruncie. (Mówiliśmy już o tym, że dziecko bierze do siebie to, co o sobie przeczyta i usłyszy w internecie). Te wszystkie rzeczy to drożdże kryzysu psychicznego u młodej osoby. Jednym czynnikiem będzie poczucie, że jestem beznadziejny, mam mało lajków. Innym to, że niby mam mnóstwo kolegów, ale nie mam się z kim spotkać, nikt nie ma dla mnie czasu. Potem pojawiają się obawy, że nikogo nie obchodzę, świat beze mnie będzie lepszym miejscem, nie mam z kim porozmawiać, komu zwierzyć się z moich problemów. Pogłębia się poczucie samotności i odrzucenia. Do tego pojawia się perspektywa bycia zbędnym, niepotrzebnym. Potem poczucie winy za to, że nie jestem taki, jaki mógłbym być. Jestem niewystarczający. A niech do tego w jakiejś kłótni usłyszy od zdenerwowanej matki: „Mam z tobą same problemy! Żałuję, że cię urodziłam!”. Takie słowa bardzo mocno trafiają do dziecka, a potem powoli w nim kiełkują. Rodzic zapomni, wymsknęło mu się, nie miał tego tak naprawdę na myśli. Z jego perspektywy nic się nie stało, dziecko na pewno wie, że je kocham. I wtedy powinno paść pytanie: czy na pewno to wie? Ile razy ostatnio usłyszało słowo „kocham”, ile razy „jesteś dla mnie ważny albo ważna?” lub „zawsze możesz do mnie przyjść, ilekroć potrzebujesz rozmowy”? To tak proste komunikaty i wydają nam się tak oczywiste, że aż zapominamy je wypowiadać, w efekcie czego dziecko ich nie słyszy. Zapamiętuje natomiast doskonale te wszystkie okrutne słowa, które padają w złości, te wszystkie zdania, które podważają jego wartość.

Chyba bardzo trudno zabezpieczyć dziecko przed wszystkimi tymi zagrożeniami naraz.

Nie mam tu nawet na myśli jakichś specjalnych zabezpieczeń. Chodzi o to, żebyśmy z własnym dzieckiem rozmawiali. I żeby to nie były nasze monologi dotyczące śniadania czy odrabiania lekcji i przypomnienia, że za godzinę jest francuski. Chodzi o to, żeby w domu panowała atmosfera skłaniająca do szczerych rozmów. Do tego, aby móc opowiedzieć o swoich problemach i otrzymać wsparcie. To nie są przecież jakieś magiczne zabezpieczenia, tylko podstawy, które niestety często bagatelizujemy, kiedy sami jesteśmy zestresowani i zaganiani.

No dobrze, a czy jest coś, co szkoła może zrobić w kwestii profilaktyki zachowań samobójczych u młodzieży?

Nauczyciele to osoby z pierwszej linii frontu. To właśnie oni jako jedni z pierwszych, często przed rodzicami, mogą dostrzec u dziecka kryzys i wyciąg­nąć pomocną dłoń. Gdy uczeń zaczyna opuszczać się w nauce, staje się cichy, unika towarzystwa, to nauczyciel może do niego podejść i zacząć rozmowę. Dać poczucie bezpieczeństwa, wsparcie. Jednak to nie jest takie łatwe, kiedy ma się pod opieką ponadtrzydziestoosobową klasę, trzy kwadranse na lekcję, a także całą salę buzujących nastoletnich hormonów. Do tego nad­godziny, czas prywatny zajęty sprawdzaniem klasówek i użeraniem się z administracją. Nauczyciel to trudny i bardzo niedoceniany w naszym kraju zawód. Często słyszę od nauczycieli, że oni sami nie wiedzą, kiedy mogą interweniować. Jak zareagować, kiedy nastolatek mówi, że się zabije. Czy to jest „tylko takie gadanie”, czy bunt, a może faktycznie chce to zrobić? Wtedy należy pamiętać o tym, że tylko niewielki procent prób samobójczych jest instrumentalnych, czyli wykonanych po to, aby osiągnąć jakiś cel. Ale nawet jeśli to jest ten przypadek, to co musi dziać się w życiu dziecka, że odwołuje się do takich argumentów? No i podstawowa rzecz. Jeśli zareagujemy, a okaże się, że nie było to potrzebne, to nic złego się nie wydarzy. A jeśli naszej reakcji zabraknie i dojdzie do tragedii, co wtedy? Lepiej dmuchać na zimne, zwłaszcza gdy mamy pod opieką dzieci oraz nastolatki.

Zauważyć to jedno, a co nauczyciel faktycznie może zrobić?

Pierwsza rzecz to rozpoznanie ucznia w kryzysie, potem próba nawiązania kontaktu i stworzenia bezpiecznej przestrzeni do rozmowy. Następnie spokojne rozeznanie się w sytuacji. Gdzie tkwi problem, co męczy tego młodego człowieka. Często jest tak, że należy podjąć kontakt z rodzicem lub opiekunem prawnym. Opowiedzieć dorosłym, którzy mogą nie być świadomi, z jakim problemem mierzy się ich dziecko. No i to też może nie być łatwe. Część rodziców może wpaść w panikę. „Jak to możliwe? Co ja teraz zrobię? Nie mam na to siły!” Przecież ci rodzice też mogą być w trudnej sytuacji, na przykład mogą sami wychowywać dziecko, ciężko przy tym pracując. Tym sposobem okazuje się, że już nie tylko dziecko znajduje się w kryzysie, ale także jego rodzic. Kolejna możliwość: rodzic zaprzecza, mówiąc: „To niemożliwe! Pani nie zna mojego dziecka! Co za bzdury pani opowiada”. Standardowe wyparcie. Zdarza się i tak, że rodzice bywają agresywni i nie chcą słuchać: „Co pani może wiedzieć o moim dziecku?”. I jeszcze jeden smutny scenariusz: „Już ja z nim porozmawiam, jak wrócimy do domu. Zobaczymy, czy te głupoty mu w głowie zostaną, jak ja mu szybko z pomocą pasa przywrócę rozum”. No więc ten nauczyciel może nie mieć wcale łatwego zadania z dotarciem z informacją o kryzysie dziecka do jego rodziców. Zakładając nawet, że trafi na zaangażowanego i przejętego dobrem dziecka opiekuna, to czasem jest też tak, że w małej miejscowości wcale może nie być łatwo znaleźć dla takiej rodziny pomoc oraz wsparcie terapeuty. Dlatego tak bardzo zależało nam na uruchomieniu w ramach serwisu www.zwjr.pl bezpłatnych konsultacji dla rodziców dzieci w kryzysie samobójczym.

A co, gdy dojdzie do samobójstwa ucznia?

To jest bardzo trudna sytuacja. Młodzież jest wtedy szczególnie zagrożona kryzysem emocjonalnym, a dodatkowo możliwością wystąpienia naśladownictwa. Dlatego tak ważne są działania z zakresu postwencji. Na taki trudny moment każda szkoła powinna mieć plan kryzysowy, dokument, stworzony na wszelki wypadek, aby każdy wiedział, co w takich chwilach ma robić. Można go przygotować ze specjalistami, z pedagogiem szkolnym czy z pomocą ekspertów z zwjr.pl. Chodzi o to, że jeśli już dojdzie do takiej tragedii, to trzeba reagować szybko i odpowiedzialnie. Każdy musi mieć wtedy do odegrania swoją rolę. Trzeba zaopiekować się dziećmi, zobaczyć, czy któreś z nich nie jest wyjątkowo silnie dotknięte tym wydarzeniem, należy poinformować rodziców, grono pedagogiczne, dać wsparcie tym, którzy stracili syna lub córkę. To wyzwanie dla całego zespołu osób. W takich chwilach zupełnie normalne są strach, ból, smutek i panika, a trzeba działać. Dlatego w każdej szkole powinny być opracowane zawczasu procedury postępowania wyjścia z sytuacji kryzysowej.

Jest jeszcze jeden temat dotyczący młodzieży, który wciąż wydaje mi się zaniedbany. Mam na myśli kwestię tego, jak dziecko radzi sobie ze śmiercią rodzica. Jak przechodzi żałobę?

U Erwina Ringela, badacza, który opisał stan presuicydalny, czytamy, że nieprzepracowane trudne przeżycia z dzieciństwa często mają wpływ na zachowania samobójcze w dorosłym życiu. Jednym z takich doświadczeń jest właśnie żałoba. Dziecko nie ma przecież narzędzi intelektualnych do jej przepracowania. I czasem wydaje się nam, że jeśli nie płacze lub zaczyna się bawić, to już wszystko w porządku. Bywamy wręcz zaskoczeni tym, że stało się to tak szybko, a nawet mówimy, że widać, dziecko nie ma uczuć i nie kochało zmarłego taty.

Czy dziecko rozumie, czym jest strata?

Dzieci zupełnie inaczej odbierają śmierć, ponieważ mają inną perspektywę. Dla nich liczy się tu i teraz. Nie zdają sobie sprawy, że śmierć będzie z nimi na zawsze, przyjmują ją zatem lżej, nie pojmując jej konsekwencji. Ale bywa też odwrotnie i gdy dziecko słyszy o śmierci, to zaczyna się jej bać. Bo to jest coś, o czym się nie mówi. Kiedyś usłyszałam od pewnej matki, że nie zabiera swojego młodszego syna na pogrzeby, bo dziecko nie powinno brać udziału w takich smutnych ceremoniach. Izolujemy dzieci od śmierci, tym bardziej że sami też się od niej izolujemy. Próbujemy ją z naszego cyklu życiowego usunąć, a przecież to nie jest możliwe, przynajmniej na razie. Jako dziecko nie umiemy sobie poradzić ze stratą i odrywamy się od niej, zakopujemy gdzieś bardzo głęboko. Z czasem to poczucie straty wraca do nas w dorosłym życiu, czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy, że jako dorośli jesteśmy tym osłabieni. Nieważne, czy była to wyparta żałoba, czy przemoc. Jeśli wtedy nikt nam nie pomógł, to emocje związane z tymi przeżyciami wrócą do nas jak echo.

Wspomniała pani, że dla dziecka pierwsze zawody miłosne, trudności i rozczarowania są bardzo realne. Jak to wpływa na jego wewnętrzny krajobraz emocjonalny?

Nazywam to małymi i dużymi końcami świata – to nasze pierwsze życiowe problemy. Na przykład pierwszy kontakt z prawem, pierwsze konflikty z przyjaciółmi czy zranione uczucia. Czytałam list pożegnalny piętnastolatki, która została oskarżona o drobne przestępstwo. Kiedy została skazana, poczuła się oszukana i skrzywdzona. Myślała, że w sądzie uzyska sprawiedliwość, a zamiast tego spotkała ją krzywda. To spotkanie z prawem miało dla niej kolosalne znaczenie, właśnie dlatego, że było pierwszym spotkaniem ze światem dorosłych, zarazem otwierało nową relację z wymiarem sprawiedliwości. W innym liście pożegnalnym czytałam wyznanie pewnego chłopca, który napisał, że długo myślał o samobójstwie, wyliczał powody, a na koniec dodał: „I jeszcze ten mandat. Rodzice odbiorą go w przyszłym tygodniu, dowiedzą się, że wagarowałem. Jak przyjdzie, to już na pewno mnie nie będzie”. I ten chłopiec wymienia to jako główny powód, przez który podejmuje decyzję o odebraniu sobie życia. To właśnie jest dla niego ten koniec świata. Inny chłopiec, ośmiolatek, opisał, że koledzy zbudowali domek na drzewie i umówili się, że pierwsza wejściówka kosztuje pięć złotych. Ale on nie miał tej piątki i to był jeden z powodów, który pchnął go ku samobójstwu…

Pozornie taki powód to kompletna bzdura.

Pozornie, bo zapominamy, że dla tych dzieci to właśnie mały koniec świata. Skąd mają wiedzieć, jak nieistotny jest ich problem? Jedyne, co wiedzą na pewno, to że bez tych pięciu złotych nie można wejść do wymarzonego domku na drzewie. To nie jest tylko skarga i narzekanie. Mówimy o listach dzieci, które popełniły samobójstwo. Te pojedyncze końce świata to nie są te jedyne powody, bo to nigdy tak nie działa. To są te krople, które z czasem przepełniają czarę goryczy i nigdy nie wiadomo, która będzie tą ostatnią. Rzecz w tym, że dziecko wychowujące się w kochającym i wspierającym domu radzi sobie z takimi problemami. Ale co z dziećmi, które takiego domu nie mają? Albo gdy rodzice nie słyszą o problemach swojego dziecka?

Lub nie chcą słuchać.

Ostatnio wpadł mi w ręce list nastolatki, w którym napisała, że popełnia samobójstwo, bo boi się powiedzieć ojcu o tym, że jest w ciąży. Powiem panu, że długo nie mogłam dojść do siebie po lekturze tego listu. Inny list, tym razem chłopca, dotyczył jego niepełnosprawności. Chłopiec stracił nogi i napisał, że ma dość oglądania zza okna kolegów i koleżanek na rowerach. Miał dość słuchania, że będzie dobrze, że jakoś w życiu się odnajdzie. Chciał pójść na wycieczkę w góry, lecz wiedział, że już nigdy nie będzie to możliwe. Lektury takich listów dzieci, które popełniły samobójstwo, to zdecydowanie najtrudniejsza część mojej pracy.

Powiedziała pani kiedyś, że dzieci mają w sobie czasem wewnętrznego „hitlerka”. Co miała pani na myśli? Czy chodzi o to, że im większy mam talent, tym bardziej zmuszam się do pracy?

Tak, samobójstwa u uzdolnionej młodzieży to cała oddzielna kategoria. Proszę sobie wyobrazić, że dziecko jest w czymś bardzo dobre – od razu więcej od niego wymagamy. Szybko przyzwyczajamy się na przykład do tego, że przynosi same piątki. Kiedy pewnego dnia przyniesie do domu trójkę, pojawiają się wielkie zaskoczenie i pytania, pretensje. A może dziecko ma te dobre oceny dzięki temu, że tak dużo od siebie wymaga? Świat stawia wymagania, a dziecko chce je spełnić – proszę dostrzec, jak wielka to może być presja. Podobnie jest, kiedy dziecko wykazuje się zaradnością – często wymagamy od niego, żeby pomagało innym, na przykład rodzeństwu. Albo żeby zrozumiało, że mama bardziej martwi się o siostrę czy brata. Sama mam takie doświadczenie. Często zapominamy, że ci „silni” spośród nas, zwłaszcza dzieci – to też są ludzie. To nie są superbohaterzy z innej galaktyki, im też może zabraknąć energii. Są silni, ponieważ zaciskają zęby, chcąc sobie dać ze wszystkim radę i nie zawieść czyichś oczekiwań. Ale kiedy upadną, to bardzo ciężko im wstać. Tak bardzo się starali, żeby nie upaść, tak bardzo długo zaciskali zęby… Nie proszą o pomoc, bo nie potrafią, bo nigdy tego nie robili, bo zapomnieli lub nigdy nie wiedzieli, że mogą o taką pomoc poprosić.

Kiedy wydaje się, że ktoś jest w odpornej na świat zbroi, to chętnie rzuci się w niego kamieniem, żeby przekonać się, ile zniesie.

Nawet nie o to chodzi. Ten człowiek zwyczajnie może mieć gorszy dzień. Może mieć swoje własne problemy. W nas może istnieć wyidealizowane wyobrażenie takiej osoby: wybitny, młody, uzdolniony, życie się do niego uśmiechnęło, ma świat u swoich stóp, sukces na wyciągnięcie dłoni. Zakładamy, że wszystko jest z nim dobrze. Nie widzimy, ile go to kosztuje – wyrzeczeń, presji czy stresu. Kiedy ktoś osiąga sukces, zwłaszcza w młodym wieku, to wydaje nam się, że spadł mu on z nieba. Że po prostu ma talent albo farta. Nie bierzemy pod uwagę na przykład stresu związanego z tym, że ten młody człowiek chce być cały czas „na topie”, utrzymać swój program, wygrywać zawody lub kolejne olimpiady z matematyki. Powszechnie znana jest stara prawda, że mistrza poznaje się po tym, jak znosi porażki, a nie po tym, jak świętuje sukcesy, ale otoczenie i tak po cichu mocno liczy na kolejny sukces. Co wtedy, jeśli on nie nadchodzi? Proszę spojrzeć na te twarze, na których mimo ukrytych emocji maluje się zawód. „Ojej, znowu ci się nie udało? Może musisz odpocząć? Może to nie jest dla ciebie?” Okazuje się, że to właśnie otoczenie niekiedy powoduje, że te porażki stają się nie do udźwig­nięcia. Dochodzi do tego jeszcze zazdrość. Okropne uczucie. „No co, kujonie jeden, daj ściągnąć, przecież ty wszystko umiesz”. Albo: „Nie idziesz z nami na imprezę, co, kujonko?”. To potem łączy się z wewnętrznym napięciem, presją, którą sami sobie narzucamy. I presją rodziców czy szkoły, bo jeśli dziecko ma potencjał, to trzeba go wykorzystać. Podbijamy stawkę, mierzymy wyżej. „Mnie się w życiu nie udało, to wypchnę moje dziecko, zrealizuję w ten sposób swoje marzenia i ambicje”. Niesamowicie widać to w spor­cie, zarówno na trybunach, jak i w szatniach.

Mówi to pani na podstawie własnego doświadczenia?

Jestem jeźdźcem, startowałam w pierwszych ogólnopolskich zawodach, kiedy miałam jedenaście lat, i do dzisiaj pamiętam matkę, która darła się na swojego dwunastoletniego syna: „Skacz, bo cię zajebię jak psa”. To jest cytat, tak go trenowała. A dziecko płakało na tym koniu, z którego spadło chwilę wcześniej, bo po prostu się bało. Widziałam to wiele razy, kiedy pracowałam później jako trener. Presja rodziców, która tworzy się czasem wokół dziecka, jest niewyobrażalna. Proszę pomyśleć o dziecku płaczącym na koniu przed przeszkodą, które boi się skakać, i ojca mówiącego: „Jedź, wystarczy siedzieć i jechać”. Ci rodzice często nie mają o jeździectwie żadnego pojęcia. Tak bywa w sporcie.

Czy rodzice tego dziecka nie wiedzą, że upadek z konia może skończyć się dla niego tragicznie?

Niby o tym wiedzą, nawet martwią się tym, ale zaślepieni emocjami nie biorą tego pod uwagę. Ambicje przesłaniają im racjonalne myślenie. Poza tym ten sport sporo kosztuje i taki rodzic myśli sobie, że płaci za trenera, za zawody, a dziecko co, nie wygrywa? „Chyba w końcu sprzedam tego konia”. Bardzo często dochodzi w jeździectwie do szantażu. Kiedy dziecko chce pojechać na zawody, to rodzice najpierw oczekują piątek w szkole. Jeśli podciągnie się z matematyki, będzie mogło pójść na trening. Nie muszę mówić, jaka to jest motywacja. Żadna. Z kolei dzieci, które nie lubiły jeździć, były do tego zmuszane. Bo rodzicom to się marzyło. Skoro zna angielski i niemiecki, to jeszcze dobrze, żeby jeździło konno, to w końcu taki elegancki sport. Dziecko będzie świetnie wyglądało w towarzystwie.

Mówiła pani o presji z trybun. Jak to wygląda?

Rodzice nierzadko wyżywają się na dzieciach. Naoglądałam się tego bardzo dużo. Nazywaliśmy ich KOR-em – Komitetem Oszalałych Rodziców. To, co działo się na tych trybunach – te krzyki, przekleństwa, kiedy dziecku nie poszło... Zgroza. Dziewczynka spada z konia, a na trybunach jakiś ojciec krzyczy z radości, bo dzięki temu jego dziecko wygrało. Kiedy dochodzi do poważnego wypadku, to oczywiście pojawia się odruch zmartwienia, ale opisuję teraz samego ducha rywalizacji, która od początku wydaje się chora. A przecież o co my się tam biliśmy? O uścisk dłoni prezesa? Kolega wygrał mistrzostwo Polski w swojej grupie i dostał wartą pięćset złotych kanapę! (śmiech). Żeby za tym szły jeszcze jakieś pieniądze! W sporcie juniorskim ich nie ma. Rodzice bardzo dużo w to inwestują, ale jedynie dla własnej satysfakcji. Oczywiście są też dobrzy, opiekuńczy rodzice, którzy robią to wszystko dla rozwoju swojego dziecka. Jeździectwo to piękny sport, wiąże się z nauką pokory, cierpliwości, a także szacunku do partnera, którego trzeba umieć obserwować i słuchać, bo nie mówi w naszym języku. Wymaga odpowiedzialności za drugą żyjącą istotę, która nie potrafi powiedzieć, że coś ją boli. Trzeba być uważnym i wrażliwym, aby stworzyć z koniem prawdziwą relację, a to jest nieodzowne w tym sporcie. Jeździectwo to wspaniałe doświadczenie dla dziecka. Niestety, nie zawsze te wartości idą w parze z priorytetami wszystkich rodziców zaangażowanych w rozwój kariery młodego zawodnika. Często są to bardzo bogaci ludzie, którzy kupują konie po to, by ich dziecko miało się czym zająć i nie brało narkotyków. To była dla mnie niezła lekcja, a także duże pole do obserwacji – konie nie kłamią.

Co to znaczy, że nie kłamią?

Pokazują, jaki jesteś. Pracujesz przecież z żywym zwierzęciem. Kiedy trenowałam przestraszone dzieci, to ich konie nie chciały skakać. A najtrudniejsze były sytuacje, kiedy dziecko trenowało na placu, rodzic zaś suflował z widowni, krzycząc zza moich pleców. Są trenerzy, którzy w ogóle nie wpuszczają rodziców na treningi lub trzymają ich „za szybą”, żeby uniknąć konfliktów. Zdarzają się bowiem rodzice, którzy po obejrzeniu kilku treningów myślą, że wiedzą lepiej od trenera, jak uczyć jeździectwa.

Dziecko nie musi też nic słyszeć, wystarczy, że czuje na sobie wzrok rodzica.

Oczywiście! Miałam zawodniczkę, której mama uważała, że konie to głupota i zbędny wydatek. Na zawodach ta dziewczynka była blada ze stresu. Wiedziała, że jeśli cokolwiek jej nie pójdzie, to tym samym przyzna mamie rację, że się nie nadaje. Na zawodach koń nie chciał przeskoczyć żadnej przeszkody, a matka, wsparta pod boki, triumfowała. Koń czuje te bodźce. Podczas pracy z dzieckiem, rodzicem i zwierzęciem naoglądałam się wielu sytuacji, w których dziecko przeżywało bardzo trudne chwile.

I zdarzały się tam próby samobójcze?

Wtedy nie słyszałam o żadnej, ponieważ jeszcze się tym nie interesowałam. Teraz usłyszałam o dwóch próbach samobójczych w tym środowisku. Ale kiedy byłam aktywnym trenerem, to nic do mnie nie dochodziło. O tym się nie mówiło, tego nikt nie zgłaszał. Z kolei niedawno podeszła do mnie w stajni dziewczyna i powiedziała, że bardzo dziękuje za to, co robię, bo ona sama jest po próbie samobójczej. Może jest tak, że teraz dochodzi do mnie więcej tego, co dla innych nadal pozostaje ukryte.

Źródło: Wydawnictwo Prószyński
Czytaj także