Na początku grudnia, po kilku tygodniach przygotowań francuskiego rządu na możliwe przerwy w dostawie prądu tej zimy, prezydent Emmanuel Macron poczuł się zmuszony do interwencji. Chcąc uspokoić nastroje i bronić swoich rządów przed krytyką płynącą z ław opozycji oraz mediów, prosił Francuzów, aby nie dawali wiary „scenariuszom strachu”. Zapewniał, że Francja „wytrzyma”, jeśli każdy wykona „swoją robotę”. Co nie zmienia faktu, że specjalnie na ten sezon zimowy trzeba było wdrożyć system ostrzegania odbiorców prądu przed przeciążeniami sieci energetycznej, zachęcając ich do maksymalnego oszczędzania w najbardziej krytycznych momentach. Przygotowano także plan dwugodzinnych cięć rotacyjnych, przed którymi chronieni będą tylko użytkownicy „priorytetowi”, tacy jak szpitale, komisariaty, straż pożarna, więzienia, część infrastruktury transportowej czy niektóre zakłady przemysłowe.
W przeciwieństwie do tego, co dzieje się w Polsce w związku ze wzrostem cen węgla i zmniejszoną dostępnością tego surowca, problemy z produkcją prądu nie są we Francji w żadnym stopniu związane z wojną Rosji na Ukrainie. Są to bezpośrednie skutki nieprzemyślanej próby zastąpienia części produkcji energii jądrowej źródłami odnawialnymi, takimi jak wiatr i słońce. Nieszczęśliwie dla ogółu obywateli oraz dla zagranicznych odbiorców francuskiego prądu, ale szczęśliwie dla rządzących Francją, którzy mogą w ten sposób winę za zaistniałą sytuację zrzucać na Putina, skutki te zbiegły się po prostu w czasie z wielkim kryzysem energetycznym w Europie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.