Z coraz większym zażenowaniem śledzę trwającą już drugi dzień telewizyjno–twitterową dyskusję dotyczącą zdarzeń, jakie rok temu rozegrały się na ulicy Mazowieckiej w Warszawie, gdzie doszło delikatnie mówiąc do „spięcia” posła Wiplera i funkcjonariuszy stołecznej policji. Z zażenowaniem i niesmakiem obserwuje wygibasy gwiazdeczek ekranu i promptera rozmaitych Kuźniarów i Kajdanowiczów, którzy rok temu oddali głos policyjnemu świadkowi, rezygnując z podstawowego obowiązku dziennikarza – weryfikacji jego wiarygodności, by dziś wbrew faktom wmawiać telewidzom, że to nie Wiplera pobili, ale Wipler bił. Ale nie w tym rzecz. Sprawę Wiplera tak naprawdę wyjaśni sąd, a ostatnie zdanie w tej sprawie pewnie będzie należało do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.
W całej sprawie głównym problemem nie jest ani to – czego wspomniane już wcześniej gwiazdy promptera nie rozumieją - że spałowano posła, ani to, że ów poseł był pod wpływem alkoholu. Problemem jest to, że policjanci pobili go bo uznali, że mogą. Że im wolno. Że za spałowanym pijaczkiem nikt się nie ujmie. A nawet jak się poskarży, że mu solidnie wlali, to kto spitusowi uwierzy? Uznali „jak koleś przyjdzie do jednej czy drugiej redakcji ze skargą, że wypił sobie i policja mu wlała, to usłyszy »było pijaczku nie denerwować władzy«”. Tyle, że okazało się, że ów pobity to poseł. Zonk.
Przyznam się szczerze, nie dziwią i nie burzą mnie hasła w rodzaju „Ch.. w d policji” czy „I pałą i pałąprzez łeb, tak nasza policja zarabia na chleb”. To reakcja ludzi spychanych przez mainstream na margines, na wciąż powszechną brutalność policji. Niestety przeświadczenie funkcjonariuszy, że jak zleją spitusa, spałują chłopaczka, który po imprezie zachowuje się zbyt głośno to psa z kulawą nogą to nie obejdzie. A jak obejdzie to i co z tego? Kto uwierzy kibicowi, dresiarzowi, pijaczkowi? Kto uwierzy wreszcie najzupełniej normalnemu, nie powiązanemu z żadną subkulturą młodemu człowiekowi, skoro słowo przeciw słowu, autorytet władzy i policyjni świadkowie na zawołanie?
Niedawno miałem okazję dyskutować na Twitterze na ten temat z redaktorem Romanem Imielskim z „Gazety Wyborczej”. Mój interlokutor nie bez racji stwierdził, tu cytat: „Prawdę mówiąc jako kibic od dziecka znam trochę policję. Są nadużycia (sami je często opisywaliśmy), ale bez przesady. Otóż w tej sprawie sytuacja zdecydowanie się poprawiła, i mówię to z autopsji”. Rzeczywiście – i również mówię to jako kibic od dziecka, któremu onegdaj zdarzało się dostać nawet nie pałą, ale pięścią po mordzie od policjanta, bo nosiłem niebiesko-biały szalik, sytuacja się poprawiła. Nieznacznie.
Bo sprawa pobicia posła Wiplera pokazuje aż nadto boleśnie, że mentalność i odpowiedzialność wielu funkcjonariuszy policji i ich przełożonych tylko w niewielkim stopniu zmieniła się od 1998 r., kiedy to w Słupsku bydle w mundurze czyli funkcjonariusz Dariusz Woźniak zatłukł na śmierć trzynastoletniego Przemka Czaję. (Woźniak wyszedł na wolność zaledwie po trzech latach odsiadki). Wtedy policjanci i prokuratura próbowali tuszować śmierć dziecka mówiąc, że agresywny chłopak wpadł na słup trolejbusowy i zabił się sam. Teraz, że poseł Wipler bił policjantów a później poranił się sam rzucając o ziemię. Nihil novi sub sole.
Już słyszę głosy, że to nieuprawnione, przejaskrawione porównanie. Ale opublikowany niedawno raport Europejskiego Komitetu do Spraw Zapobiegania Torturom oraz Nieludzkiemu lub Poniżającemu Traktowaniu albo Karaniu jednoznacznie wskazuje, że mamy problem. Otóż według europejskich kontrolerów w Polsce dochodzi do dość licznych przypadków stosowania przez policję nieuzasadnionej przemocy wobec zatrzymanych, na przykład bicia zatrzymanych policyjnymi pałkami, przykuwania do kaloryfera, zastraszania, przypalania papierosami.
Według świadków pod koniec czerwca policjanci bez powodu pobili w trakcie interwencji na jednej z ulic Bydgoszczy młodego człowieka. Doznał obrażeń szyi, nosa i okolic podbrzusza. Dosłownie przed kilkoma dniami policjant z Dębicy został skazany za bicie po twarzy zatrzymanych i przesłuchiwanych mężczyzn. Jego przełożeni nie usunęli go ze służby, nawet nie zawiesili. Nadal pracuje w policji. W styczniu policjanci z Augustowa usłyszeli prokuratorskie zarzuty „przekroczenia uprawnień”, bo bił przesłuchiwanego świadka pałką po stopie. W lutym warszawska prokuratura postawiła zarzuty stołecznym policjantom, którzy w jednym z pokoi na komisariacie brutalnie pobili zatrzymanego chwilę wcześniej mężczyznę. Z kolei pod koniec ubiegłego roku sąd skazał dwóch policjantów z Nysy za to, że na posterunku pobili przesłuchiwaną kobietę. Policjanci nie przestali jej bić nawet wtedy, gdy zaczęła do nich krzyczeć o tym, że może być w ciąży.
Co łączy te przypadki? Wszystkie te pobite osoby były albo pod wpływem alkoholu, albo zatrzymane pod pretekstem „zakłócania spokoju”. Oberwali, bo policjanci uznali, że na takich to mogą się wyładować. Że nikt się za nimi nie ujmie.
Mało? Nawet jeden taki przypadek w roku to w państwie nazywającym się państwem prawa o jeden za dużo. Więc jeśli dziś z dziennikarzy ktoś mówi, że policja ma prawo tak interweniować jak w przypadku Wiplera, albo, że policjanci są usprawiedliwieni, bo delikwent był od nich wyższy i cięższy, więc mogli się go obawiać, to w rzeczy samej służy bardzo złej sprawie. I chyba nie bardzo rozumie jaki jest zakres praw, ale i obowiązków funkcjonariusza policji.