Tak koszmarnej wiosny na kampusach nie pamiętają najstarsi rektorzy i dziekani amerykańskich szkół wyższych. Studenci na uczelniach w całym kraju organizują ogromne propalestyńskie protesty, których skalę można porównać jedynie z protestami przeciwko wojnie w Wietnamie, organizowanymi przez ich dziadków i babcie pół wieku temu, czyli w 1968 r.
Wielu studentów nie tylko krytycznie ocenia działania izraelskiej armii w Strefie Gazy i popiera żądanie utworzenia państwa palestyńskiego, lecz także domaga się, by ich uniwersytety najpóźniej do końca obecnego roku akademickiego zerwały więzi finansowe z Izraelem oraz z izraelskimi firmami i organizacjami, przekonując, że kontynuowanie współpracy oznaczałoby, iż uniwersytety współpracują z podmiotami, które „czerpią zyski z ludobójstwa” w Strefie Gazy. Na niektórych uczelniach do protestujących studentów dołączali również dumni z ich postawy wykładowcy.
W sumie propalestyńskie protesty zorganizowano na ponad 100 amerykańskich uczelniach. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles (UCLA) obozowisko studentów skandujących propalestyńskie hasła, otoczone kartonami i płytami OSB z napisami „Wolna Gaza” etc., osiągnęło wielkość boiska piłkarskiego. Duże miasteczko namiotowe wyrosło również w okolicach kampusu Uniwersytetu Waszyngtonu w amerykańskiej stolicy. Fala propalestyńskich protestów na uczelniach ogarnęła nie tylko lewicowe Zachodnie i Wschodnie Wybrzeże USA; rozlała się nawet na uniwersytety działające na tradycyjnie konserwatywnym południu Ameryki. Na niektórych kampusach studenci nie tylko „okupowali” biblioteki czy inne budynki, lecz także dopuszczali się aktów wandalizmu: rozbijali drzwi i meble, rozkradali sprzęty, a ściany pokrywali graffiti o antysemickiej wymowie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.