Ale wydany właśnie „Księżyc ma zapach Warszawy” jest powieścią. Potrzebną, wyczekiwaną, ważną i odważną. Nawet bardzo odważną, powiedziałbym, że kozacką.
W swoim planie podstawowym opowiada „Księżyc…” o studentach historii Uniwersytetu Warszawskiego, którzy w przełomowych dla Polski latach 1988–1993 zdobywali wykształcenie, określali się politycznie, dojrzewali do dorosłości. Ich wielkie nadzieje związane z końcem komuny szybko miała zweryfikować rzeczywistość. Mogli, za Stefanem Żeromskim, powtórzyć: „Jak po spuszczeniu wód stawu, ujrzeliśmy obmierzłe rojowisko gadów i płazów”.
Młodzi bohaterowie „Księżyca…” są bystrymi obserwatorami. Dostrzegają więc, „jak ci wszyscy, którym dotąd przez lata ufali, opozycja, żeromszczycy, uczniowie Gajowca, twórcy tzw. niezależnej kultury, w momencie przepoczwarzania się ciemięzcy w brylującego na salonach Europejczyka nie ujęli się za najsłabszymi, za tymi, którzy przez lata bezwzględnie ich wspierali: robotnikami, chłopami, duchowieństwem katolickim, biedotą z miast. Zawiedli. Wybrali picie wódeczki i łyskacza z czerwonymi, ucałowali się, polecieli w ślinkę z języczkiem”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
