Krzysztof Bosak zajął dopiero czwarte miejsce w I turze wyborczej. Ten fakt chyba warto przypomnieć, bo gdyby ktoś od poniedziałku śledził doniesienia medialne z Polski bez znajomości wyników wyborczych, mógłby odnieść wrażenie, że to kandydat Konfederacji zajął pierwsze miejsce.
W wieczór wyborczy Andrzej Duda podkreślał, jak niewiele go różni od kandydata Konfederacji, Rafał Trzaskowski z kolei podkreślał, że obaj mają takie same poglądy gospodarcze. O zachowaniu Tusków, Nowackich i Giertychów nie będę tutaj nawet wspominał. Nie Duda, nie Trzaskowski, nawet nie Hołownia, ale to właśnie nagle Bosak znalazł się w centrum uwagi medialnej. Warto się jednak zastanowić, co opłaca się samej Konfederacji?
Podatki i mniejsze zło
Od pewnego czasu docierają do mnie sygnały, że podczas drugiej tury liberalne skrzydło Konfederacji albo poprze Trzaskowskiego, albo zostanie w domu. Popytałem kilku osób bezpośrednio związanych z tym środowiskiem o nastroje w partii i jej elektoracie. Niektórzy rozkładali ręce przyznając, że najbliższe głosowanie to wielka niewiadoma, inni przyznawali wprost – wiele osób ze strefy korwinistycznej faktycznie poprze kandydata Koalicji Obywatelskiej.
Jedno jest pewne – na powtórkę z 2015 roku, gdy zwolennicy Korwina i narodowców gremialnie poparli Andrzeja Dudę, nie ma co liczyć. Sam Korwin-Mikke wszak niedawno podkreślał, że gdyby wówczas wiedział, że PiS zdobędzie absolutną większość, to „broniłby Bronisława Komorowskiego jak niepodległości”.
Pomijając negatywne emocje, jakie narosły między Konfederacją a PiS-em (na które rządzący sami zapracowali), to sama argumentacja na rzecz poparcia Trzaskowskiego jest dwojaka. W pierwszej kolejności wyciągana jest lewicowa polityka Prawa i Sprawiedliwości w sferze gospodarki. Pryncypialni liberałowie być może nie wierzą w wolnościowca-neofitę jakim się okazał Trzaskowski, ale liczą, że jako prezydent będzie on przynajmniej blokował kolejne socjalne propozycje rządzących. Jednocześnie chcą w ten sposób „ukarać” Dudę za niezrealizowane obietnice oraz wprowadzenie nowych obciążeń podatkowych.
Ta argumentacja… no jest. Po prostu. Można się z nią zgodzić albo nie. Jest to po prostu pewien liberalny punkt widzenia charakterystyczny dla tego środowiska. O wiele ciekawiej wygląda jednak druga linia tzw. realizmu politycznego.
Wytyczył ją były poseł Kukiz’15, a obecnie pozaparlamentarny polityk Konfederacji, Jacek Wilk. W rozmowie z Jackiem Żakowskim stwierdził on, że „trzeba będzie zagryźć zęby” i zagłosować na Rafała Trzaskowskiego. Jego zdaniem taki wybór będzie dla jego ugrupowania "mniejszym złem". – Dla Konfederacji wrogiem nie jest ani PO, ani PiS, tylko PO-PiS, czyli formacja socjalistyczna, która ewidentnie ciągnie Polskę w złym kierunku – mówił, dodając następnie, że Trzaskowski może „wetować dyktaturę” Prawa i Sprawiedliwości.
Paraliż państwa
Ten tok rozumowania, który nie dotyczy jedynie Wilka, być może pozornie wydaje się logiczny, ale w praktyce, moim zdaniem oczywiście, sprowadzi na Konfederację jedynie kłopoty.
Bo wyobraźmy sobie, że Rafał Trzaskowski zostaje prezydentem. Co się wówczas dzieje? Pierwsze tygodnie po objęciu władzy upływają na coraz potężniejszych sporach, głowa państwa wetuje wszystkie ustawy, pozbawiony jednak większości parlamentarnej sam nie może prowadzić polityki „pozytywnej”. Jest jedynie hamulcowym, albo raczej – paralizatorem. Bo po kilku tygodniach/miesiącach wzajemnej szarpaniny staje się jasne, że państwo jest sparaliżowane, a Sejm i Rada Ministrów, niczym brytyjska królowa, „panuje ale nie rządzi”.
Nastroje społeczne pogarszają się, a ludzie chcą jakiegoś rozstrzygnięcia. Dochodzi zatem do przyspieszonych wyborów i obserwujemy – zapewne – scenariusz izraelski, w którym to co kilka miesięcy trzeba powtarzać wybory, bo co prawda wygrywa ta sama opcja (PiS), ale nie ma ona możliwości samodzielnego rządzenia (prezydent, brak koalicjanta w Sejmie, być może ponownie stracony Senat). Dochodzi do sytuacji, gdy większość wyborców chce PiS u władzy i jednocześnie ta sama większość tak zdecydowała w serii poprzednich wyborów, że tenże PiS rządzić nie może. Rezultatem musi być – po któryś wyborach – sformowanie szerokiego antypisowskiego rządu (np. Hołownia-PSL-Lewica-KO) pod patronatem Trzaskowskiego.
To oczywiście bardzo luźny scenariusz i szczegóły mogą się zmieniać, ale myślę że do tego momentu pro-Trzaskowscy Konfederaci myślą podobnie. Tylko tam gdzie oni widzą dla siebie szanse (sądzą, że wzrosną na buncie społecznym), tam ja uważam, że będzie wprost odwrotnie – zostaną zmarginalizowani.
Chybiony realizm
Taki scenariusz paraliżu państwa oznaczałby, że wewnątrzpaństwowy konflikt z lat 2007-2010, gdy prezydentem był Lech Kaczyński, a premierem Donald Tusk, byłby doprawdy sielanką. Z rozrzewnieniem byśmy wspominali wojny o krzesło między tymi politykami.
Ten konflikt automatycznie napędzałby podział na PO-PiS. Zauważmy, że przecież Konfederacja odniosła sukces i dostała się do Sejmu dopiero wtedy, gdy ta plemienna wojna między dwoma największymi partiami zaczęła przycichać.
Wybory 2019 roku ewidentnie wskazywały, że kwestia prymatu totalności opozycji zaczyna powoli dogasać. Pisałem o tym wówczas w tekście „Zmierzch epoki POPiS-u”. Do Sejmu wszedł nowy układ sił, przez co sama opozycja nie wiedziała do końca, kto jest jej liderem, ani czy w ogóle taki lider jest. PO oczywiście dalej szermowała hasłami antypisu, ale już Wiosna, Razem czy PSL (po wielu zmianach i sprzymierzone z K’15) celowały w nieco inny elektorat. Zaczęło się poszerzać pole POZA konfliktem PO i PiS, dzięki czemu Konfederacja odniosła sukces i – pomimo wysokiej frekwencji – weszła do Sejmu. Zresztą właśnie w ten klimat zmęczeniem duopolem celował niegdyś Kukiz, a obecnie Hołownia.
Zwycięstwo Trzaskowskiego oznacza przejście PiS-u do defensywy, a to z kolei może prowadzić do powtórki z okresu, który określiłem kiedyś mianem „nocy platformerskiej” – lat 2007-2015, gdy Wojciech Cejrowski rzucił na prawicy hasło „tylko Jarosław”.
Dzisiaj widząc niedostatki PiS, rozbuchaną politykę socjalną czy arogancje tych rządów zapominamy o tym, jak wyglądała Polska za czasów Platformy Obywatelskiej i w jakiej rozpaczy momentami znajdowały się środowiska prawicowe. Kaczyński sprawnie zarządzał tym stanem, monopolizując polską prawicę, prowadząc do stanu, gdy właściwie nic nie musiał robić, bo elektorat sam się do niego garnął.
Paliwo Konfederacji
Dlatego zaognianie wojny PO z PiS po prostu nie służy Konfederacji. W jej interesie jest punktowanie zarówno PiS jak i PO, ale od prawej flanki. W obecnej kadencji to właśnie atakowanie rządzących od strony gospodarczej przynosiło jej poparcie, gdyż Konfederacja nie jest obciążona wszystkimi grzechami elitek opozycji totalnej, które tak często naśmiewały się z tego przeciętnego Kowalskiego, który „sprzedał się za pincet plus”. Konfederacja jest wolna od tej arogancji i pogardy, dlatego właśnie może swobodnie krytykować PiS od tej strony. PO sobie na to nie może już pozwolić i chce czy nie – musi popierać zarówno 500 plus, jak również niższy wiek emerytalny czy 300 plus.
Dojście do władzy PO jednocześnie wytrąci Konfederacji te argumenty, gdyż znowu prawica zacznie garnąć się pod sztandar Kaczyńskiego, a w obliczu rządów koalicji Trzaskowski-Zandberg-Jachira, w obliczu ministra Giertycha, szefa TVP Tomasza Lisa i całej reszty tej ferajny, ludzie automatycznie zaczną wybaczać Kaczyńskiemu wszelkie niedociągnięcia z czasów, gdy był u władzy. Zaczną mu wybaczać właśnie te wpadki, które obecnie punktuje Konfederacja i na których buduje swoje poparcie. Wybierając PO do władzy, Konfederacja odetnie paliwo, na którym sama jedzie. Strzela sobie samobója.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Czytaj też:
Totalny Trzaskowski w pałacuCzytaj też:
Tyle wstydu z tą Polską
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.