Wszyscy pamiętamy ile szumu, słów oburzenia i krytyki wywołały latem medialne doniesienia o tym, na co partie wydają budżetowe subwencje. Najbardziej oberwało się Platformie Obywatelskiej, która prawie ćwierć miliona wydała na markowe garnitury i buty, 200 tysięcy złotych na restauracje i prawie 100 tysięcy złotych na zakup wina. Nawet wynajem boiska do piłki nożnej partia rządząca opłacała z partyjnych pieniędzy. Do tego doszły bogato ilustrowane w tabloidach informacje o tym, jak po wyborach parlamentarnych w 2011 roku PO opłaciła z budżetowych pieniędzy imprezę dla wolontariuszy wspierających partię w klubie ze striptizem.
Temat marnotrawienia publicznych pieniędzy wałkowany był w mediach dobrych parę tygodni, a politycy partii rządzącej dwoili się i troili, aby jakoś się z tego wytłumaczyć. Wreszcie z oburzeniem obywateli i mediów postanowił zmierzyć się Donald Tusk. I swoim starym zwyczajem zamiast zastanowić się jak rozwiązać problem niewłaściwego wydawania pieniędzy z budżetu stwierdził, że łatwiej, skuteczniej i bardziej efektownie będzie stłuc termometr. W tym wypadku oznaczało to zapowiedź całkowitej likwidacji finansowania partii z budżetu państwa.
„Zwrócę się do klubu PO, aby ponownie przygotować taki projekt i mam nadzieję, że tym razem - biorąc pod uwagę deklaracje liderów politycznych innych klubów - przeprowadzenie ustawy, która finansowanie partii politycznych z budżetu państwa, znajdzie akceptacje większości" – stwierdził w czerwcu premier Donald Tusk.
Politycy PO odetchnęli z ulgą. Kierunek niewygodnej dyskusji o garniturach, winach i cygarach został skutecznie przesunięty na dyskusję o tym, czy potrzebny jest nam nowy model finansowania partii, w której premier jawił się jako ostatni sprawiedliwy, który odbierze rozpasanym partiom publiczne pieniądze, by nie mogły ich dłużej marnotrawić.
Platforma niemal natychmiast złożyła do laski marszałkowskiej swój projekt nowelizacji ustawy o finansowaniu partii politycznych, znoszący subwencje budżetowe. Jak szumnie zapowiadali wówczas posłowie PO Sejm miał się zająć sprawą niezwłocznie, od razu po wakacyjnej przerwie. Zwłaszcza, że jakby się premier uparł to może nawet udałoby się zebrać potrzebną do tego większość (mimo sprzeciwu koalicjanta).
Jest październik. O nowelizacji ustawy cisza. Bo skoro sprawa garniturów i restauracji dawno już przycichła, to i zmiana prawa nie jest już tak pilna. Stary numer.
W wywiadzie-rzece „Kulisy Platformy” Janusz Palikot scharakteryzował tę metodę Donalda Tuska jako „grę na kilku klawiszach, w zależności który akurat dobrze brzmi”. - To, co robi, zależy zawsze od aktualnych nastrojów społecznych społecznych: kiedy emocje kumulują się wokół jakiejś sprawy, on natychmiast je pacyfikuje, tępi ewentualny konflikt społeczny – mówił Palikot.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że z dokładnie takim działaniem mieliśmy do czynienia i tym razem.
Przypomnijmy przy okazji, że sprawę całkowitej likwidacji finansowania partii z budżetu jak jeden mąż krytykowali eksperci i organizacje społeczne. Ostrzegali, że może to doprowadzić do uzależnienia partii (i polityki w ogóle) od biznesu i otworzyć szerokie pole do działań lobbingowych. Zwracali też, słusznie, uwagę na to, że problem tkwi w tym, jak partie wydają pieniądze, a nie w tym jak je pozyskują. Zwłaszcza, że w porównaniu do zagranicznych partii (czeskich czy słowackich) nasze wcale nie dostają z budżetu tak dużo. Krótko mówiąc, całkowita likwidacja subwencji to wylanie dziecka z kąpielą.
Dlatego do końca nie wiadomo, czy cieszyć się z tego, że szkodliwy i w gruncie rzeczy niebezpieczny pomysł nie wejdzie prędko w życie czy ubolewać, że tak zgrane i oczywiste metody premiera ciągle są skuteczne. Zwłaszcza, że nigdy nie wiadomo, czy do pomysłu likwidacji subwencji w dogodnym dla siebie momencie Donald Tusk nie powróci. I tu znów cytat z Palikota: „W tym rządzie tempo prac generalnie nie zależy od wagi merytorycznej sprawy, tylko od jej znaczenia politycznego. Gdy pojawia się akurat dobry moment polityczny, to i wprowadza się tempo ekspresowe”.