Chwyt retoryczny „ależ mi przykro przez tego drugiego” jest równie stary i równie skuteczny jak sztuczki ze złym i dobrym policjantem albo optyczne obniżanie cen o 10 zł końcówką 99 groszy. Swego czasu opiniotwórcze media i tzw. autorytety III RP wiele nim wygrywały. Dobrym przykładem służy tu Adam Michnik, który − pisałem o tym w „Michnikowszczyznie” − z jednego z najodważniejszych opozycjonistów w PRL zmienił się w III RP w człowieka demonstracyjnie strachliwego, w każdym tekście opisującego czego i kogo się boi. Proste: gdy propagandysta mówi „nienawidzę cię” łatwo mu odpowiedziesz, gdy mówi „boję się ciebie” każda odpowiedź staje się zła.
Przykład guru znalazł licznych naśladowców. Salony, tak jak bały się „człowieka z nadziei”, gdy jeszcze był „człowiekiem z siekierą” i „katolickiego ajatollacha” Niesiołowskiego, zanim go Kaczyński nie pogonił z list PiS-u, tak i bały się potem Olszewskiego, listy Wildsteina, IV Rzeczpospolitej… Pani Szumowska bała się ludzi, którzy bezpośrednio po Tragedii Smoleńskiej przyszli pod prezydencki pałac, ktoś tam inny bał się, czy jadący za nim nocą samochód to nie bojówkarze od Kaczyńskiego, oberguru oczywiście nieodmiennie bał się mleczarza i pukania do drzwi o szóstej rano… „Parszywe uczucie, żyć w strachu” − mówi w Blade Runnerze do swego tropiciela replikant Leon. A autorytety III RP żyją w stanie nieustannego dygotu goleni już prawie ćwierć wieku. Cała ich historia to historia strachu: od strachu przed dyktatorskimi zapędami i antysemityzmem tego chama z siekierą Wałęsy, aż po strach przed sektą smoleńską, „brunatną falą”, Macierewiczem, no i oczywiście Kaczyńskim. Kaczyńskim, który jest strachem wszystkich strachów, potworem zupełnie nadprzyrodzonym, który jak ojciec Pio potrafi być jednocześnie w Krakowie i w Warszawie, i jak bohaterka powieści Kinga umie samą myślą, na odległość, podpalić nawet tęczę. I to będąc żałosnym, skończonym i definitywnie przegranym.
To, co miało być skutecznym propagandowym trickiem, wymknęło się spod kontroli i przerodziło w rzeczywistą histerię (trudno zresztą wyważać, ile w tym było cynizmu, a ile rzeczywistej bezrozumności od samego początku − wielu „nawróconych” z michnikowszczyzny mówiło mi, że naczelny na przełomie dekad 80/90 naprawdę żył w przerażeniu rychłym powrotu wolnej, przedwojennej Polski, z gettem ławkowym i bojkotem żydowskich sklepikarzy). A histeria, w przeciwieństwie do umiejętnie dozowanej obawy, już nie przekonuje. Śmieszy.
Śmieszy tym bardziej, że nazbyt parciana jest retoryka, którą usiłują wszyscy propagandyści połączyć swe strachy w jedno. Jeśli się z poważną twarzą, uporczywie powtarza, że „narodowcy to ideowe dzieci” Kaczyńskiego, albo nawet oznajmia tonem poważnej politycznej analizy, że na czele tego odradzającego się ruchu stanie prawdopodobnie Macierewicz, to to jest już coś więcej niż głupota godna tej cytowanej przeze mnie kiedyś pani doktor od genderu, co odkryła, że „Kaczyński to endek, on sobie przecież na ścianie powiesił Piłsudskiego”. To jest już demonstracyjna pogarda dla jakiejkolwiek racjonalności dyskursu.
Nawet oficjalnie wyrażone pochwały Komendanta Stołecznego policji dla służby porządkowej Marszu Niepodległości, nawet trzeźwiące słowa samego Tuska, nie mówiąc już o takim drobiazgi jak plan Warszawy, który uparcie pokazuje, że ani ulica Skorupki, ani Plac Zbawiciela nie leżały na trasie tegoż Marszu, nie są w stanie wybić chórów medialnych autorytetów z transu. Cóż dopiero logika, wskazująca, że gdyby to nie grasujące wokół niego grupki zadymiarzy, ale rzeczywiście sam Marsz był agresywny, gdyby wzywali do agresji jego organizatorzy a Straż Niepodległości ukierunkowywała ją w sposób zorganizowany, to przy tej liczebności Marszu (podane przez organizatorów sto tysięcy wydaje się, jak zajrzeć w internet, całkiem prawdopodobne) z dymem by poszła nie budka przed ambasadą i tandetna instalacja, ale pół miasta. I tylko dlatego pół, że drugie pół jest zanadto zryte i rozkopane.
Ze strachu, nierozłącznie związanego z nienawiścią, wariują nie tylko jednostki, zwłaszcza te bardziej podatne na pobudzane przez ich własną propagandę emocjonalne paroksyzmy, jak Cezary Michalski, Ireneusz Krzemiński czy, sądząc po ostatnich tekstach, Wojciech Maziarski. Wariuje całe środowisko, infekując przez media swych wyznawców. Sama mieszanka nieustającego strachu przed pisowsko-katolicko-faszystowsko-brunatnym zagrożeniem i nienawiści do motłochu, którzy nie rozumie wstydu bycia Polakami, to już dość. A przecież do tego dochodzi jeszcze schizofrenia. Autentyczna schizofrenia, w której trzeba, na przykład, ostro gromić wszystkich, którzy insynuują agenturalność Wałęsy, jednocześnie wywodząc, że fakt iż nim naprawdę był nie ma znaczenia bo dawno to odkupił. Coś podobnego dzieje się w sprawie Smoleńska. W wywiadzie z prezydentem Monika Olejnik mówi o „zamachu w Smoleńsku” i ani ona, ani prezydent nie zauważają w tym niczego co należałoby sprostować. Ale przecież podobnie „przejęzyczył się” Radosław Sikorski, przez kilka minut rozmawiając o zamachu smoleńskim na antenie Tok FM z Jackiem Żakowskim, a Donald Tusk równie gładko użył słów „zamach smoleński” przemawiając w Sejmie. Zakładając nawet, że Tusk, Komorowski i Sikorski wiedzą w tej sprawie coś więcej od nas, to Olejnik i Żakowski raczej wiedzieć nie mogą. Po prostu ten „zamach” siedzi im w głowach tym bardziej, im bardziej z niego kpią i im potężniejsze przeciw niemu wytaczają działa. Widać histeria nienawiści do „sekty smoleńskiej” i „pseudoekspertów Macierewicza” przebiega u nich według wzorca wyuczonego sprawą Bolka: trzeba „im” za wszelką cenę zamknąć gęby nie dlatego, że kłamią, tylko właśnie dlatego, że mówią prawdę, prawdę będącą takim dynamitem, że nie wolno dopuścić do jego wybuchu!
Jakoś, o dziwo, tych kilka dni chóralnie powtarzanych po tefałenach i tokefemach bredni o brunatnym Kaczyńskim i jego ideowych dzieciach uczyniło mnie − mam wrażenie − lepszym. Bo patrząc na tych poskręcanych histerią ludzi nawet nie mam siły z nimi walczyć, czuję za to coraz bardziej nieodpartą potrzebę by się za nich modlić.