Jednym z jej przejawów było rozpoczęcie wysyłki przesłań od kierownictwa wydawnictwa do jego pracowników, których częścią był właśnie taki list, zawierający odpowiednią porcję nieznośnego bełkotu. Nie wiem, czy była w redakcji choć jedna osoba, która nie wywalała tego natychmiast do kosza. Ja tak robiłem, wskutek czego nie mam w swoim archiwum ani jednego takiego mejla.
Wynurzenia Dekana nie była zatem żadną tajną instrukcją, ale takim właśnie zwyczajowym korpobełkotem, którego prawdopodobnie nikt by nie zauważył, gdyby nie podjęty akurat temat. Czy to sprawia, że list Dekana staje się mniej godny uwagi? Absolutnie nie. Można założyć, że nawet jeśli w samym wydawnictwie mało kto zwróciłby na niego uwagę, to jednak Dekan wyznaczył ogólny kierunek dla całej firmy. Pozostaje pytanie, jakie jest przełożenie jego listu na konkretne teksty pojawiające się w publikacjach wydawnictwa. Nie zmienia to zarazem faktu, że nazywanie listu „tajną instrukcją” jest nadużyciem.
Nie jest to natomiast pierwszy przypadek, gdy Dekan zabiera głos w sprawie politycznie czułej. Swego czasu bronił już Tomasza Lisa, gdy ten wziął udział w demonstracji KOD. Stwierdził wówczas, że Lis ma prawo zabierać głos jako obywatel. Pozostaje zadać sobie pytanie, czy stwierdziłby to samo, gdyby któryś z redaktorów RASP wziął udział, na przykład, w demonstracji na rzecz całkowitego zakazu aborcji albo przeciwko wpuszczaniu do kraju imigrantów.
List Dekana był zagraniem wyjątkowo głupim – albo wyjątkowo przebiegłym, w zależności od tego, jaki poziom makiawelizmu założymy. Z jednej bowiem strony daje on potężny argument do ręki tym wszystkim, którzy krzyczą o konieczności „repolonizacji” mediów i nie są skłonni bawić się w tej sprawie w subtelności (w które ja pobawię się niżej). Być może jest po prostu ogólną sugestią co do kierunku, jaki powinny przyjąć redakcje wydawnictwa i tyle. Z drugiej jednak może dać argument obrońcom status quo. Gdy rząd zacznie planować konkretne regulacje antykoncentracyjne, RASP będzie mógł wejść w spór z władzą, przedstawiając się jako ofiara. „Zobaczcie, atakują nas za to, że broniliśmy standardów demokracji!”. Która wersja jest prawdziwa – zobaczymy.
Najgorsze jednak jest to, że – jak wiele innych problemów – tak i obca własność polskich mediów została sprowadzona do paru haseł. Jedna strona wydziera się, że pisowska satrapia planuje atak na wolność słowa. Druga – że media mają być polskie i basta, a są niemieckie i realizują wytyczne wprost z Bundeskanzlersamtu. Na tym poziomie można się okładać po głowach bejsbolami, a nie toczyć rozmowę o sprawie dla państwa autentycznie ważnej. Gorzej, że w tej atmosferze rząd będzie mieć w zasadzie carte blanche na przyjęcie dowolnych rozwiązań, bez śladu analizy.
Tymczasem sprawa nie jest tak prosta, jak się wydaje.
Po pierwsze – można odnieść wrażenie, że zwolennicy ustawowo zarządzonej „repolonizacji” mediów całkowicie darowali sobie stronę analityczno-dowodową. Przyjęli jako dogmat, że z zagranicznej własności mediów wynika coś złego, ale co konkretnie – nie wiadomo. Przedstawiciele rządu – na przykład wiceminister kultury Jarosław Sellin – powiadają, że sytuacja, gdy niemieckie wydawnictwa są właścicielami większości gazet lokalnych, jest niedopuszczalna. Ja jednak chętnie usłyszałbym, dlaczego konkretnie i co z tego – na poziomie konkretów – wynika. Nie neguję, że może tu istnieć przełożenie, problem jednak w tym, że nikt go, jak dotąd, nie dowiódł. Tymczasem jeśli planuje się poważne kroki prawne i własnościowe, wydawałoby się, że takie dowody powinny się pojawić. Także po to, aby wtrącić z rąk argumenty tym, którzy działania rządu będą kwestionować i przedstawiać je za granicą jako zamach na wolność słowa.
Oczywiście ktoś może stwierdzić, że „niemieckie” media nie wspierają rządu PiS. Ale przecież żadne media nie mają takiego obowiązku i nie robią tego również niektóre media niebędące własnością zagraniczną. W ogóle groźnie brzmi utożsamienie: „media niewspierające rządu PiS to media realizujące obce interesy”, bo zakłada, że wizja Polski, jaką proponuje partia rządząca, jest jedynie słuszną i dopuszczalną. Czy należy rozumieć, że media „zrepolonizowane” będą mediami „pisowskimi”? Tego nikt jak dotąd nie wyjaśnił ani nie sprecyzował, ale tak niestety mogą pobrzmiewać niektóre wypowiedzi polityków partii rządzącej.
Trzeba by zatem dowieść, że zagraniczna własność oznacza sytuację jakościowo różną od własności polskiej. Na przykład że pod wpływem dyspozycji płynących od wydawcy dziennikarze realizują zadania sprzeczne z polską racją stanu. Ja jednak nigdzie nie natknąłem się na opis takiej sytuacji.
Spokojna analiza wskazuje natomiast, że nie ma prostej korelacji, gdy idzie o linię i nastawienie medium a narodowość właściciela. „Fakt”, będący niemiecką własnością, miał przez długi czas profil jednoznacznie konserwatywny. Jaki profil miała zawsze polska „Gazeta Wyborcza” – wiadomo. „Polityka” jest również polską własnością. Z kolei „Rzeczpospolita” za czasów Pawła Lisickiego była współwłasnością brytyjskiego Mecomu i także była gazetą konserwatywną. Rząd PO sprzedał ją polskiemu właścicielowi – z jakim skutkiem, wiadomo.
Ba, powstanie „Faktu”, który przez swoją masowość i wprowadzenie w pewnym momencie bardzo ambitnego działu opinii (oraz dodatku „Europa”) zagroził rządowi dusz Giewu (i dlatego był przez nią niemiłosiernie atakowany), dowodzi, że zagraniczna własność może być w pewnych okolicznościach atutem. To samo dotyczyło Mecomu w Presspublice. Otóż zagraniczny właściciel bywa – bo nie jest to oczywiście żelazną regułą – znacznie mniej wplątany w miejscowe interesy i dzięki temu ma większą swobodę działania niż właściciel krajowy, który od miejscowych układów jest uzależniony. „Fakt” mógł zajmować takie, a nie inne stanowisko i w czasach rządów SLD, i PiS, i – przez jakiś czas – PO właśnie dlatego, że wydawca był we względnie niewielkim stopniu uwikłany w krajowe interesy. Z czasem sytuacja się zmieniła, ale znów pojawia się pytanie, czy różni się ona zasadniczo od tego, co robią media będące polską własnością, a nieprzychylne obecnej władzy.
Po drugie – charakterystyczny dla ludzi spoza mediów jest groteskowy ich obraz, zgodnie z którym dyspozycje przychodzą z centrali, czyli z Berlina, a następnie są karnie przekazywane w dół, aż po zwykłego reportera czy publicystę. Być może są takie przypadki – nie wiem, ja o nich nie słyszałem. Faktem jest natomiast, że linia medium wynika zwykle z zasady kooptacji osób o określonych poglądach, którym to osobom żadnych instrukcji udzielać nie trzeba. Nie ma tu znów znaczenia, czy medium jest własnością zagraniczną czy krajową.
Faktem jest również, że gdy przyjrzeć się ocenom i informacjom, jakie podają dziennikarze i publicyści „niemieckich” mediów, w wielu przypadkach trudno doszukać się karnego trzymania się domniemanej linii berlińskich nakazów. A że nie są to też oceny entuzjastyczne wobec obecnego rządu – cóż, krytyczne nastawienie do rządzących jest częścią dziennikarskiej misji. I można tu mówić o konkretnych przypadkach. Myślę choćby o bardzo kompetentnym dziennikarzu jednego z dużych portali albo zagranicznej korespondentce innego „niemieckiego” portalu. Przykładów można by znaleźć mnóstwo.
Po trzecie – i to jest problem w ogóle nieporuszany – w jaki sposób miałoby dojść do przejęcia tytułów, portali, stacji radiowych przez Polskę? Inaczej mówiąc – co „repolonizacja” oznaczałaby w praktyce? Najczęściej mówi się o odkupieniu aktywów, które musiałyby zostać sprzedane w następstwie zmiany przepisów antymonopolowych, przez spółki skarbu państwa. I to jest o tyle logiczne, że to jedyne podmioty, które miałyby wystarczające zasoby finansowe, choć nie są one przecież nieskończone, a w niektórych branżach – zwłaszcza w energetyce – brakuje ich na inwestycje w głównej dziedzinie działania firm. Tyle że w praktyce oznacza to upaństwowienie owych mediów, bo przecież nominacje do spółek skarbu państwa są polityczne. Skoro zaś uznajemy, że wydawca ma wpływ na medium, to dlaczego mielibyśmy zakładać, że dotyczy to tylko wydawcy zagranicznego, a już nie polskiego? Dlaczego mielibyśmy uznać, że, dajmy na to, gazeta, której współwłaścicielem będzie polski bank, nie będzie unikała pisania o nadużyciach w tymże banku lub problemach jego klientów? Dlaczego mielibyśmy być przekonani, że portal, którego współwłaścicielem będzie państwowa firma energetyczna, nie będzie niespecjalnie dociekliwy w kwestii korupcji w Ministerstwie Energii?
Przede wszystkim jednak takie rozwiązanie nie przechodzi testu Warzechy. Test Warzechy – przypominam – polega na tym, aby wyobrazić sobie, że partia aktualnie rządząca i opozycja zamieniają się miejscami, a z rozwiązań wdrażanych przez dziś sprawujących władzę korzysta właśnie opozycja. Na pewno chcielibyśmy, żeby „zrepolonizowane” w wyżej opisany sposób media trafiły – choćby pośrednio – w ręce ludzi z Nowoczesnej albo Platformy? A nie mam najmniejszych wątpliwości, że te partie z ochotą korzystałyby z rozwiązania stworzonego przez PiS.
Jak to zatem często bywa – diabeł tkwi w szczegółach. I niezależnie od tego, jak głośno będzie krzyczeć publika, domagając się realizacji prostych haseł, rządzący powinni się tym żądaniom oprzeć i uczynić za dość oczekiwaniu na konkretne argumenty i konkretne rozwiązania. Takie, które nie będą budzić wątpliwości, że „repolonizacja” nie ma być metodą stworzenia sektora mediów posłusznych rządowi.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.