Od dawna wiadomo, że przewodniczący Rady Europejskiej nie przepuści żadnej okazji, aby „wbić szpilę” partii rządzącej. Nie ulega wątpliwości, że ma ku temu swoje powody i choć na ogół stara się zachować umiar, to jednocześnie puszcza oko do opozycji, z uśmiechem mówiąc: „jestem z wami”. To prawda – Donald Tusk jest nieformalnym liderem opozycji. Nieformalnym, bo wciąż sprawuje funkcję szefa RE i w teorii musi zachować bezstronność. Wiedzą i mówią o tym wszyscy: jedni otwarcie, a inni nieco mniej. Wszystko jednak wskazuje na to, że dzisiejszy dzień to jeden z elementów kampanii prezydenckiej Donalda Tuska. Do wyborów wprawdzie daleko, ale proszę pamiętać, że były premier nie będzie miał zbyt wielu okazji, aby o sobie przypomnieć.
Sam przyjazd do Warszawy Donalda Tuska przerodził się w polityczny „Muppet Show”. Emocje, jakie podgrzewano od wielu dni – sięgnęły zenitu. Wszystko w jednym celu: aby przedstawić w nowym świetle szefa RE. Było więc wszystko: pożegnanie Tuska w Trójmieście, „sto lat” i kwiaty, a przy tym „wzruszenie” byłego premiera. Była również podróż wspaniałym i lśniącym Pendolino – oczywiście relacjonowana z mistrzowską dokładnością (zabrakło tylko żółtego paska „Donald Tusk zjadł śniadanie”). Był również tabun dziennikarzy, który towarzyszył „Dyrygentowi Europy” (copyright Michał Szczerba) niemal krok w krok (także po Warszawie). Byli wreszcie zwolennicy, którzy czekali na Dworcu Centralnym w Warszawie (byli także i przeciwnicy, ale tych było – w przekazie telewizyjnym - jakby mniej). Było tak sielsko i fajnie, tak nostalgicznie. Było inaczej.
To oczywiście dobry PR, który na marginesie pokazuje, jaką sprawnością dysponuje poprzedni układ sił. Kiedy premierem był Donald Tusk – to wystarczyło. Schody zaczęły się dopiero później, gdy szefową rządu została Ewa Kopacz, która co chwila zaliczała kompromitujące wpadki. Oczywiście, że dzisiejsze wydarzenia dadzą tylko krótkotrwałe paliwo opozycji. Jednak dzisiejszy dzień pokazał, że rząd na własne życzenie „przywrócił do życia” Donalda Tuska. Wystarczy, że szef RE pojawił się w stolicy, a już się „zagotowało”.
Dzisiejszej opozycji nie pozostało nic innego, jak tylko chwycić się tej ostatniej deski ratunku. Przeciwnicy rządu doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że tylko były premier może poprowadzić ich do zwycięstwa nad PiS. Wiadomo, że Grzegorz Schetyna nie jest postacią, która w imponujący sposób poprowadzi PO do zwycięstwa. Spalony jest także Ryszard Petru, który musi się raczej zajmować własną partią, a po portugalskiej eskapadzie jest na cenzurowanym. Nie zadziałał również KOD, którego formuła się wyczerpała (także przy wydatnej pomocy samych liderów). III RP nie pozostało więc nic innego, jak wierzyć w Tuska. Wszystko po to, aby – jak to ujęła Agnieszka Holland – „było tak, jak było”.
Sama wizyta byłego szefa rządu w prokuraturze nie jest niczym nadzwyczajnym. Wbrew pobożnym życzeniom o „kaczystowskim reżimie” i „politycznej zemście PiS”, Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro wielokrotnie musieli stawiać się w prokuraturze, aby odpowiadać na najróżniejsze pytania. To naturalne, że czasami trzeba się tłumaczyć ze swoich decyzji. Zwłaszcza, gdy władzę przejmuje polityczny przeciwnik.
Szkoda tylko, że ten wyreżyserowany spektakl zepchnął na dalszy plan meritum śledztwa, a więc okoliczności zawarcia tajnej umowy pomiędzy Służbą Kontrwywiadu Wojskowego a rosyjską Federalną Służbą Bezpieczeństwa, która traktowała Rosję jako państwo sojusznicze. Już po wojnie w Gruzji. Po katastrofie smoleńskiej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.