Stało się to, czego nikt nie przewidywał. No, może nie nikt, ale na pewno niewielu. Wystarczy sięgnąć do prognoz sprzed miesięcy. Wszyscy niemal znawcy i specjaliści przewidywali, że w wyborach wygra Bronisław Komorowski. Nieznana była jedynie jego przewaga nad pozostałymi rywalami. Przyznaję, że i ja należałem do tych ludzi małej wiary, którzy nie mogli sobie wyobrazić, że kandydat PiS pogrąży oponenta. Szybko jednak, bo już 2 marca, „Do Rzeczy” ogłosiło, budząc tym powszechny śmiech politowania, że „Duda idzie po zwycięstwo”.
Chociaż wniosek, jaki płynie z tej powszechnej niemocy odgadywania przyszłości, może być całkiem optymistyczny. Po pierwsze, los wciąż potrafi, mimo postępu racjonalizacji, mimo ciągłych zwycięstw mędrków, którzy wszystko zdają się mierzyć i liczyć, płatać nam figle. Po drugie, i to spostrzeżenie mniej banalne, jeśli tylu ekspertów nie potrafiło właściwie ocenić nastrojów społecznych, to może podobnie ma się sprawa z ich wiedzą o tym, jakie byłyby efekty wprowadzenia w życie programu postulatów Andrzeja Dudy. Być może to ciągłe straszenie wszystkich kosztami jest tyle warte co prognozy wyborcze?
Kiedy zaczynała się kampania, trzy rzeczy były nie do przewidzenia. Po pierwsze, dramatyczna wręcz nieudolność i słabość Bronisława Komorowskiego. Dziecinna wiara w to, że prezydentura należy mu się jak psu micha, że wyborców można besztać i wyzywać, że kto nie z nim, ten w odmęty szaleństwa popadł, musiała się zemścić. Po drugie, charyzma i zmysł polityczny Pawła Kukiza, który przyciągnął do siebie miliony wyborców rozczarowanych obecnym systemem partyjnym. Po trzecie wreszcie, niezwykły talent Andrzeja Dudy, polityka z drugiego szeregu PiS, bez wcześniejszych wielkich osiągnięć, który z tygodnia na tydzień, w miarę jak trwała kampania, rósł i zyskiwał na sile.
25 maja, cokolwiek by o tym mówili i pisali korespondenci zachodniej prasy, słońce jak zwykle wstało w Warszawie, ludzie normalnie poszli do pracy i nie dało się nigdzie wyczuć owej rzekomej atmosfery nienawiści i agresji, o której tyle razy wspominał prezydent Komorowski. A jednak dla milionów Polaków był to dzień przełomu. Okazało się, że wbrew temu, co przez lata wbijała im do głów rządowa propaganda, można zagłosować na prawdziwą opozycję i świat nie ulegnie destrukcji. Sukces Dudy stał się tym samym znakiem wolności, dowodem tego, że demokracja jest silniejsza niż łapczywie trzymające się swych przywilejów elity. I choć nic nie jest przesądzone, można się spodziewać, że raz zakosztowawszy swobody i raz poczuwszy siłę swego głosu, Polacy nie zawahają się również jesienią. Wygrana Andrzeja Dudy to pierwszy krok prowadzący do odebrania władzy Platformie. To, że tak się stanie, jest prawdopodobne jak nigdy dotąd.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.