Nigdy nie ma się drugiej okazji, by zrobić pierwsze wrażenie – także w polityce. Dlatego tak ważne są w niej wszelkiego rodzaju inauguracje. Niestety, inauguracja kampanii wyborczej Karola Nawrockiego dobrego wrażenia nie zrobiła. Nie jest to jeszcze katastrofa, ale jeśli kandydat szybko nie wyciągnie wniosków i nie zapanuje nad swoim zapleczem, to pomimo atutów, które posiada w rozgrywce z Rafałem Trzaskowskim, przegra. A chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że domknięcie systemu bezprawia i kolonialnego podporządkowania Polski niemieckiemu „państwu europejskiemu” to najgorsze, co może nam się w najbliższym czasie przydarzyć.
Formuła „kandydata obywatelskiego popieranego przez PiS” mogła mieć sens, ba, mogła dać przewagę nad rywalem, gdyby sprawę należycie rozegrano. Czas na to był jednak jakieś dwa miesiące, najpóźniej miesiąc temu. To wtedy należało stworzyć obywatelski komitet autorytetów z popierającymi Nawrockiego Andrzejem Nowakiem, Bogusławem Sonikiem oraz Bronisławem Wildsteinem na czele i zaapelować o ponadpartyjnego kandydata, powiedzmy, „polskich spraw”, tak jak słali swe bezskuteczne apele do prawicowych polityków sygnatariusze listów inicjowanych przez Macieja Pawlickiego. Ojczyzna w potrzebie – apeluje taki komitet, wokół którego zbiera się coraz więcej prawicowych środowisk, trzeba za wszelką cenę uniemożliwić domknięcie systemu tuskowo-bodnarowskiego bezprawia, trzeba kandydata ponadpartyjnego, a najlepszym będzie prezes IPN. Konfederacja z Mentzenem zostaje zepchnięta do defensywy, PiS przez parę tygodni odgrywa spektakl „największej partii opozycji należy się własny kandydat”, przymierzając kogoś w typie Czarnka albo Tarczyńskiego, aż ostatecznie ogłasza, że skoro ojczyzna w potrzebie, to jednak wznosimy się ponad i popieramy kandydata społecznego… To miałoby sens i skutek.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.