Fabicki jawi się jako reżyser bezkompromisowy w poszukiwaniu prawdy. Tej skomplikowanej, niepublicystycznej. Gwałt, jaki stanowi punkt zwrotny w historii młodego małżeństwa oczekującego dziecka, nie jest przecież wyjęty z kontekstu.
Maria – w tej roli niezwykle wiarygodna Julia Kijowska – ofiara prezydenta miasta, realizuje się bowiem jako bizneswoman asystująca szefowi w przetargach i wyzyskująca swe kobiece atuty w relacjach służbowych. Słodkie SMS-y, internetowe wymiany czułości – to wszystko wydaje się naturalnym trybutem spłacanym konwencji, ale przecież jest jednym z elementów aberracji współczesnych relacji, gdzie praca zawodowa kobiet i męsko-damskie relacje zawodowe bardzo często stanowią zagrożenie dla rodzinnego ładu.
I Maria, i jej przełożony prowadzą bowiem podwójne życie. Nie do końca zrealizowani w domu, w pracy rozwijają alternatywne relacje, owszem – delikatnie rysowane, markowane, budowane na niedopowiedzeniach, ale przecież ukrywane przed najbliższymi, nie do końca czyste.
Fabicki świetnie sygnalizuje opresję współczesnych kobiet, kobiet pracujących, podległych dwóm mężczyznom: mężowi i przełożonemu. I tym dwóm mężczyznom składającym dar swej kobiecości, uroku, delikatności. W początkowych scenach pokazuje fałsz sytuacji, gdy Maria po bankiecie, wydanym de facto na jej cześć, wraz z szefem, z którym na osobności jest na „ty”, odgrywa przed mężem Tomkiem komedię oficjalnej sztywnej gadki i służbowych relacji.
„Czy ty tego nie widzisz?! On mnie podrywał!” – powie za chwilę w domu mężowi Maria, ale przecież zatai wiele, pragnąc, by mąż sam rozpoznał sytuację i wyzwolił ją z zobowiązań.
Jednak business is business. Tomkowi akurat potrzebna jest osoba życzliwa jego firmie, usadowiona tuż przy prezydencie. Wydaje się, że jeszcze jeden przetarg, jeszcze jeden kontrakt i będziemy mogli zerwać ten układ. „Fakt, że on cię lubi, może pomóc. Nie ma w tym niczego złego, że ty mu się podobasz…”.
I mąż, nawet odkrywszy w laptopie Marii wykraczające poza oficjalność e-maile od prezydenta, woli przymknąć na to oko.
Tak wygląda zawiązek akcji, sytuacja sprawia wrażenie bardzo cynicznego układu. Młode małżeństwo na dorobku doskonale wie, na czym polega ten świat, i chce prowadzić z nim grę. Bo ma nowy segment, bo zdecydowało się na dziecko, bo chce zwyciężyć w życiowej rozgrywce. Gwałt, do jakiego dochodzi, jest przedłużeniem sytuacji, w jaką wpędza współczesną kobietę gra między domem a pracą.
Dwuznaczności – jej SMS-y do szefa „o miłym wieczorze, o ładnych dłoniach, o poczuciu bezpieczeństwa”, ta kobiecość na sprzedaż, zawodowa podległość dublująca relacje rodzinne – powodują potem poczucie winy ofiary.
Mistrzostwo Fabickiego polega na tym, że pokazując ekstremalne sytuacje, czyni to na tyle wiarygodnie, że widz nie zrywa emocjonalnej łączności z bohaterami i odnosi ich zachowania do swych codziennych doświadczeń. „Miłość” staje się więc laboratoryjną opowieścią o współczesnym małżeństwie, gdzie słabość partnerów, ich brak szczerości prowadzą ku katastrofie. Drobne kłamstewka, prowadzenie podwójnej idiotycznej gry, sprzedawanie się, małe sutenerstwo i oto stoimy nad przepaścią.
Fabicki genialnie prowadzi aktorów. Nie tylko pierwszoplanowych: Dorota Kolak w roli matki Tomka potrzebuje paru minut, by wykreować sugestywną postać dominującej kobiety. Podobnie krótkie odwiedziny w mieszkaniu prezydenta (Adam Woronowicz) i spotkanie z jego mocną żoną (Agata Kulesza), niespodziewane zjawienie się ich syna z zespołem Downa (Daniel Krajewski) to majstersztyk ekonomii środków dla pokazania złożonej sytuacji rodzinnej winowajcy.
Ważni jednak są przede wszystkim młodzi: Julia Kijowska i Marcin Dorociński. Ona, sugestywnie zagubiona, nieradząca sobie z traumą gwałtu i macierzyństwem, oszołomiona hormonami, pełna poczucia winy, a jednocześnie raniona na co dzień przez męża. I on – słaby, zakłamany, a przez słabość agresywny, wyładowujący się na żonie, manipulujący nią. Niesłychanie przekonujący w nocnych scenach z marudzącą córeczką, gdy najpierw chowa głowę pod poduszkę, nie mogąc znieść jej płaczu, a później, gdy żona po bezsennych godzinach kołysania dziecka, zaczyna się irytować na wciąż skamlące dziecko, on odgrywa wzorowego opiekuna, wzywając do spokoju i opanowania.
I bestia na co dzień. Wbijający zatrute strzały, niepoczuwający się do współwiny, oschły i okrutny, niewspierający.
Kapitalny pokaz, jak słaby, marny mężczyzna potrafi ranić, jak potrafi z beznadziejnego kłamstwa wyprowadzać okrutne oskarżenie, jak duchowy słabeusz wyprowadza potężne ciosy.
I ona, mocniejsza, w głębi swojego upokorzenia odnajdująca siły, by walczyć o swoją godność, by walczyć o rodzinę. To wszystko rozgrywane w sterylnych wnętrzach, bez filmowej podkładowej muzyczki. (...)
Nawijki Konja
I oto drugi polski film pod tytułem „Miłość”. Świetny dokument Filipa Dzierżawskiego o grupie muzycznej „Miłość” Tymona Tymańskiego. Grupie, która – podobnie jak i wiele innych artystycznych działań środowiska gdańskiej alternatywy – opierała się na ludziach, którzy mieli gadane (niektórzy ten wyraz traktują jako rzeczownik rodzaju żeńskiego, w mianowniku „gadana”, i to też jest piękne).
Gadane mają więc Paweł „Konjo” Konnak, przyklejający się do niego Skiba, Jarek Janiszewski, wreszcie Tymon Tymański, który w odróżnieniu od dwóch poprzednich umie jeszcze grać na instrumentach. I ta specyficzna gadana stworzyła zupełnie nowy wymiar sztuki, z którym na równi z artystycznym tworem, często mocno mizernym, przechodzi do historii. Świadectwo, interpretacja, przeładowane od słów niepotrzebnych, zdań nadmiernych, przekleństw, skatologii stają się właściwym dziełem, wydarzeniem.
Szczeniackie zachowania naszych performerów z Gdańska, związanych z Totartem: smarowanie się gównem, sztucznym i nie, rzucanie kulami z rozmoczonych gazet, jazgot, epatowanie wulgaryzmami, mocno wtórne manifesty Zbigniewa Sajnóga. Któż by pamiętał o tym inaczej niż o studenckich wygłupach, gdyby nie nawijki Konja? Bez jego męczących słowotoków wszystko to odeszłoby w niebyt i ktoś gdzieś by tylko wspomniał dziwnych hałaśliwych gości rozrabiających na Famie czy w studenckich klubach. A tak, podkreowane przez konferansjerkę Konja, dzięki wsparciu Narodowego Centrum Kultury, które pozwoliło owym wylewom słownym zaistnieć w formie książkowej, przechodzi do historii.
Podobnie z eksperymentem zespołu „Miłość”. Gdyby nie inwencja słowna Tymona Tymańskiego, grupa funkcjonowałaby w rocznikach historii polskiej muzyki rozrywkowej, w tym dziale pozornie poważniejszym, związanym z jazzem. Grupa, w której pierwsze nieśmiałe kroki na artystycznej drodze stawiali późniejsi wybitni jazzmani, dzięki gadanej Tymona, jawi się jako wielkie buntownicze dzieło, które przeorało świadomość muzyczną pokolenia i spotkało się z wielkim odzewem publiczności. (...)
Oskarżenia o komerchę
Z jednej strony mamy więc mitotwórcę Tymona, zachłystującego się swoimi słowami, z drugiej, jako adwersarza Tymańskiego, reżyser Filip Dzierżawski ustawia Mikołaja Trzaskę – saksofonistę buntującego się przeciw układnemu matematycznemu jazzowi, za jakim opowiada się od pewnego momentu Tymon i świeżo pozyskany pianista Leszek Możdżer. Wokół tego konfliktu – przewidywalność versus chaos – buduje swą opowieść o Miłości reżyser, opowiadając o – zakończonej fiaskiem – próbie reaktywacji zespołu.
Mikołaj Trzaska – przyjaciel Tymona, odrzucony przez niego i odepchnięty przez Miłość – choć stroi się w szatki outsidera, godzi się na proponowaną przez reżysera ustawkę: uczestniczy w kreowanych scenach powitania, komentuje ad hoc prowadzone próby, by w końcowej partii filmu wystawić kolegom cenzurki, oskarżając o komerchę, o zaprzedanie się, dbanie bardziej o wypielęgnowany wizerunek, o fryzurkę niż szczery przekaz.
Możdżer w przyciętej na potrzeby filmu wypowiedzi zda się przyznać w końcu rację Trzasce.
Jednak nie intelektualny spór przecież stanowi o sile filmu. Jego atutem jest bowiem odtworzenie niesamowitego klimatu, jaki towarzyszył gdańskiej alternatywie tamtych lat. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zdobyć świat i prawie nam się to udało. Fanfaronada Tymona, jego niespożyta energia, poszukiwania Trzaski, marzenie o wielkiej przyjaźni, miłości, wreszcie jakaś apoteoza gównażerii, tak świetnie odmalowana w scenach końcowych, gdy okazuje się, że dwaj saksofoniści Miłości nie przyjadą na festiwalowy występ, że nie dość, iż zabraknie Trzaski, który pryncypialnie odmówił udziału w reaktywacji, to i z chałtury w Bułgarii nie przyjedzie Maciej Sikała. Tymon świadom obciachu informuje o tym popijającego z nim przed występem piwo Leszka Możdżera. Ten kręci głową z niedowierzaniem. Uśmiecha się. Bo to przecież cały Tymon, cały on. (...)
I w tym właśnie dokumencie, na poły inscenizowanym, zawiera się fantastyczna prawda o zespole Miłość, będącym połączeniem niesamowitych talentów, a jednocześnie blagi, wmówienia, blefu. I fenomen Miłości powraca. Tym razem za sprawą sztuki filmowej.
„Miłość” reż. Sławomir Fabicki, premiera DVD: 22 sierpnia Sześć gwiazdek
„Miłość” reż. Filip Dzierżawski, premiera: 9 sierpnia. Pięć gwiazdek