"Jakie piękne samobójstwo" nie analizuje alternatywnych scenariuszy działań Polski w 1939 roku – ani porozumienia z Hitlerem, ani kapitulacji po klęsce wrześniowej, ani odstąpienia od akcji „Burza”. Porusza ona znacznie głębszą i ważniejszą kwestię: zdolność Polaków do samodzielnego bytu państwowego.
Wydanie drugie, zaktualizowane o najnowsze ustalenia historyków, podkreśla wpływ wzajemnej nienawiści obozów politycznych na upadek wolnej Polski. Kluczowym aspektem jest tu teza, że polityczne zacietrzewienie i wewnętrzna „wojna polsko-polska” dominowały nad strategicznymi działaniami międzynarodowymi, co ostatecznie doprowadziło do tragicznych konsekwencji dla Polski, w tym zdrady ze strony zachodnich aliantów.
Fragment Wstępu do drugiego wydania:
Nie należę do ludzi, którzy łatwo się załamują i którym często opadają ręce. W całej mojej trzydziestopięcioletniej karierze publicysty zdarzyło mi się to bodaj jeden jedyny raz – jedenaście lat temu, w roku 2014, po pierwszym wydaniu tej właśnie książki. Osądźcie Państwo sami. Już w pierwszych zdaniach wstępu do tamtej edycji pisałem przewidująco: „czuję się zmuszony rozpocząć książkę nie od zapowiedzi, o czym ona będzie traktować, ale właśnie przeciwnie – czemu poświęcona nie jest. Otóż nie jest to […] książka o tym, że trzeba było w 1939 roku dogadać się z Hitlerem”. Mało co zostało gdziekolwiek i kiedykolwiek zignorowane bardziej niż ten wstęp. Już pierwsze recenzje – zamieszczone w moim własnym, rodzonym tygodniku „Do Rzeczy” przez moich redakcyjnych kolegów Bronisława Wildsteina i Piotra Semkę, a więc nie mogło tu zadziałać żadne osobiste uprzedzenie do mnie redakcji i autorów – były pełnymi pasji filipikami przeciwko sugestii, że lepiej byśmy wyszli w 1939 roku, sprzymierzając się z Hitlerem, niż rzucając się pierwsi do walki z nim w imieniu całego wolnego świata.
Nie, nie i nie, powtarzali z pasją recenzenci, przed wrześniem 1939 roku nie było możliwości żadnego sensownego ułożenia sobie relacji z III Rzeszą, a nawet gdyby była, nie należało tego w żadnym razie próbować. I obaj wymienieni, i szereg kolejnych w ogóle nie recenzowali mojej książki, nie odnosili się do żadnej z naprawdę postawionych w niej tez, nie cytowali jej ani nie przywoływali żadnego konkretnego mojego twierdzenia, choćby nawet po to, by je zmiażdżyć albo ośmieszyć. Wszyscy z zapałem polemizowali z wydaną nieco wcześniej książką Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck”. Bardziej lub mniej do rzeczy, czasem merytorycznie, choć częściej histerycznie, wywodzili polemiści, że myśl, jakobyśmy mogli w 1939 roku wspólnie z Hitlerem ruszyć na Sowiety, rozbić je, a potem zmienić sojusze, jak to zrobiły pod koniec wojny Rumunia czy inne państwa naszego regionu, i ukończyć wojnę w gronie zwycięskich państw zachodnich, jako regionalne środkowoeuropejskie mocarstwo, to myśl szalona, chora i całkowicie bezsensowna.
Gorzej jeszcze, że w obecnej sytuacji międzynarodowej jest to myśl antypatriotyczna i krańcowo szkodliwa, uwiarygadnia bowiem kłamliwą propagandę wrogich Polsce ośrodków, wmawiających całemu światu wbrew oczywistym faktom, jakobyśmy dziewięćdziesiąt lat temu sami zaprosili do siebie Hitlera, a w każdym razie łatwo go do siebie wpuścili, by ochoczo kolaborować z nim w Holocauście. Ktokolwiek zada sobie trud przeczytania niniejszej pracy, będzie musiał przyznać, że te pryncypialne pohukiwania mają się do niej zupełnie nijak. Mam swoje zdanie o książce Zychowicza, cenię ją bardzo za odwagę przysłowiowego włożenia kija w mrowisko, za sprowokowanie dyskusji niezwykle naszej zapyziałej debacie publicznej potrzebnej, czego najlepszym dowodem jest zajadłość, z jaką wspomniani wyżej polemiści się przed nią bronili i nadal bronią. Ale patrzę na polską tragedię sprzed lat inaczej.
Poza wszystkim, choć ten i ów krytyk mógł słyszeć o mnie jako o autorze kilkunastu książek fantastycznych, ostatnią rzeczą przecież, jaka mnie w tej pracy interesowała, było wymyślenie historii alternatywnej, w której Polska wygrywa drugą wojnę światową, zamiast, jak w rzeczywistości, doznać zagłady państwowości i hekatomby narodu. Dla recenzentów i publicystów nie miało to jednak żadnego znaczenia: sami sobie taką historię wymyślili (a właściwie znaleźli u Zychowicza) i przypisali mi ją, by móc z pasją powtarzać, że mu siało się stać tak, jak się stało, że nawet jeśli Beck, Rydz i Sikorski popełnili jakieś tam błędy, to nie miały one znaczenia, bo Zagłada była nam pisana, nie do uniknięcia, a heroiczny sposób, w jaki ją przyjęliśmy, przynosi nam chwałę i winien być po wiek wieków czczony. Doprawdy z każdym polemicznym głosem, z każdą dyskusją odbytą z pogrobowcami politycznego romantyzmu ręce opadały mi niżej i niżej, a w głowie coraz mocniej rozbrzmiewała opowieść Dmowskiego o sławnym spotkaniu z Piłsudskim i Filipowiczem w Tokio, gdzie na konkretne pytania i rzeczowe argumenty usłyszał od „panów socjalistów” tylko „procesję frazesów” tyleż wzniosłych, co mętnych.
I to Dmowski właśnie uchronił mnie przed popadnięciem w głębsze zniechęcenie. Uczynił to inną ze swych cennych wypowiedzi: że pierwszą i podstawową. czynnością każdego, kto chce zmieniać świat, jest próbować usilnie wczuć się w sposób myślenia przeciwni ków i starać się zrozumieć, czym się kierują i dlaczego rozumują tak, a nie inaczej. Uświadomiłem sobie dość szybko, skąd ta „odmowa wiedzy” i ucieczka od dyskusji z tezami mojej książki w jałowe intelektualnie, ale rozdzierające emocjonalnie dytyramby na cześć przelanej krwi i dziejowej nieuchronności męczeństwa poprzednich pokoleń. Wekslowanie polemiki z Ziemkiewiczem na polemizowanie z bluźnierczą tezą książki Zychowicza (czy może raczej: rzucanie na nią gromów) pozwalało uniknąć mierzenia się z tezami faktycznie przez Ziemkiewicza sformułowanymi, znacznie bardziej bluźnierczymi, a zarazem dużo trudniejszymi – jeśli w ogóle możliwymi – do odparcia.
Skorzystajmy z okazji, jaką jest wznowienie, żeby wyartykułować je od razu, na początku, na wzór Anglosasów, hołdujących zwyczajowi, by zasadnicze myśli publikowanej książki streszczać w przejrzysty sposób na samym wstępie. Więc jasno i wyraźnie: ta książka jest, przeciwnie, między innymi o tym, że kilkuletnie pomaganie Hitlerowi było ze strony Józefa Becka i sanacji brzemiennym w skutki błędem – choć wobec postawy mocarstw zachodnich decyzja, by dystansować się od ich prób powstrzymania roszczeń Hitlera i żeby dać jego pierwszym podbojom zielone światło, w kategoriach słuszności, moralności i ludzkiej przyzwoitości mogła wydawać się zrozumiała. Ponieważ polityka nie ma nic wspólnego ze słusznością, moralnością i przyzwoitością i jeśli nie umiesz w tej grze sformułować własnych interesów i zadbać o nie, to inni użyją cię do zrealizowania swoich. A ostatecznie, post factum, to, co się zdarzyło naprawdę, będzie i tak mniej ważne od narracji zbudowanych przez zwycięzców pod potrzebę opowiedzenia tego, co z ich współczesnego punktu widzenia zdarzyć się było powinno. Bo przecież mimo całej wylanej przez Polaków krwi i w Poczdamie, i we współczesnej opowieści o drugiej wojnie zostaliśmy potraktowani jak współsprawcy wojny i Holocaustu, choćby nas to nie wiem jak oburzało. O tym jest ta książka.
