Film „Ministranci” wrócił z tegorocznego festiwalu w Gdyni obsypany nagrodami, co powinno skłaniać do podejrzliwości – jakie mamy w Polsce środowisko filmowe, wszyscy wiedzą. A i poprzednie spotkania kina III RP z problematyką „Kościół – wierni” nie napawają optymizmem. Śpieszę jednak z dobrą wiadomością – film Piotra Domalewskiego to antypody kina Smarzowskiego. Warto go zatem oglądać i warto się o niego spierać.
Żeby tu było dobrze
Domalewski, chłopak z prowincji, w odróżnieniu od wielu innych artystów III RP ocalił w sobie empatię wobec tych, którym wiedzie się nieco gorzej niż rekinom kompradorskiego kapitalizmu i którzy niekoniecznie mieszkają w wielkich miastach rządzonych przez patoliberałów. Jest w „Ministrantach” piękna scena, kiedy główni bohaterowie, dwóch chłopaków z małego miasteczka, ścierają się ze sobą. Jeden mówi: Wyluzuj, nic się nie stało, skończymy niedługo liceum i stąd wyjedziemy. Drugi odpowiada: Ja stąd nigdzie nie wyjadę, ja chcę, żeby TU było dobrze!
Ten drugi chłopak, Filip, to postać w tej historii najważniejsza i uruchamiająca nieoczekiwany ciąg zdarzeń. Gra go Tobiasz Wajda i jest fenomenalny, podobnie jak cała dziecięca obsada. Od czasu filmów Janusza Nasfetera i Stanisława Jędryki nie mieliśmy tak wiarygodnej nieletniej ekipy na planie. Filip jest najgoręcej wierzącym z czwórki małych ministrantów, jego wiara jest czysta, głęboka i dziecięca. Marzy o tym, by być jak Pan Jezus – pomagać potrzebującym, poświęcać się dla innych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
