"Kim ja jestem, by ich oceniać?". Słowa papieża Franciszka o homoseksualistach, wypowiedziane na pokładzie samolotu wracającego z Brazylii, zrobiły furorę w lewicowych mediach na całym świecie.
Marek Magierowski
Niektórzy podekscytowani komentatorzy wyczuli nawet w tym krótkim zdaniu oznakę "przewrotu w Kościele". Choć przecież można by wybić na czołówki drugą część wypowiedzi Ojca Świętego, mówiącą o akcie homoseksualnym jako o grzechu. Wtedy tytuły mogłyby wyglądać np. tak: "Papież nie zmienia polityki Watykanu w sprawie homoseksualizmu", albo "Franciszek równie konserwatywny co Benedykt".
W istocie, nic się w tej dziedzinie nie zmieniło i prawdopodobnie nic w najbliższym czasie się nie zmieni. Wszyscy wierni mają obowiązek podążać za wskazaniami katechizmu, który we fragmencie dotyczącym stosunku do homoseksualistów jest wyjątkowo jasny. Także "pancerny" kardynał Ratzinger, jeszcze jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary, pisał dokładnie to samo w 1986 roku w liście do biskupów, poświęconym opiece duszpasterskiej nad osobami o skłonnościach homoseksualnych: "Należy ubolewać, że osoby homoseksualne były i wciąż są przedmiotem złośliwych określeń i aktów przemocy. Tego rodzaju zachowania, gdziekolwiek miałyby miejsce, zasługują na potępienie ze strony pasterzy Kościoła. Ujawniają brak szacunku dla drugich, godzących w podstawowe zasady, na których opiera się zdrowe współżycie obywatelskie. Osobista godność każdego człowieka zawsze winna być szanowana w słowach, w czynach i w ustawodawstwie".
Metoda, stosowana przez niektórych dziennikarzy w interpretowaniu słów Franciszka, jest stara jak świat. W 2010 r. przez kilka tygodni media sugerowały, że słowa Benedykta XVI z wywiadu-rzeki "Światło świata" na temat używania prezerwatyw przez męskie prostytutki także są "rewolucyjne" i "przełomowe", mimo iż w tej samej rozmowie papież bardzo wyraźnie podkreślał, że stanowisko Watykanu w sprawie antykoncepcji jest niezmienne. Wówczas Kongregacja Nauki Wiary wydała nawet specjalna notę, w której wyjaśniała zawiłości nauczania Kościoła w tej kwestii, studząc gorące głowy nadgorliwych "interpretatorów".
Gdy dziennikarze dostrzegają jakąś drobną szczelinę w deklaracjach kościelnych hierarchów, natychmiast chwytają za łom i starają się ją maksymalnie poszerzyć. Sugerują jednocześnie opinii publicznej, że za chwilę nastąpi Wielki Przełom, który odnowi Kościół i dostosuje jego doktrynę do wymogów współczesnego świata.
Co ciekawe, gdy media analizują wypowiedzi polityków prawicy, odnoszących się do moralnych sporów na temat homoseksualizmu czy aborcji, stosują taktykę odwrotną. Przypomnijmy sobie słynne przesłuchanie Rocco Buttiglionego, kandydata na komisarza sprawiedliwości UE, w trakcie którego eurodeputowani dali wyraz swojemu oburzeniu na jego niepoprawne politycznie stwierdzenia na temat gejów i lesbijek. Komentatorzy uznali, że odrzucenie tej kandydatury było ze wszech miar słuszne, bo Buttiglione prezentował "średniowieczne" poglądy. Gdy jednak zajrzeć do zapisów tamtych przesłuchań, okazuje się, że włoski polityk mówił DOKŁADNIE to samo, co dziś mówi Franciszek. Buttiglione zaznaczył, że "uważa homoseksualizm za grzech, ale nie za przestępstwo", że "homoseksualiści powinni mieć te same prawa, co inni obywatele" i jest zdecydowanym wrogiem "jakichkolwiek form dyskryminacji".
Buttiglione był wtedy dla lewicowych publicystów czarnym charakterem. Franciszek jest dzisiaj bohaterem.
Można oczywiście argumentować, że Buttiglione starał się o publiczne, świeckie stanowisko, powinien zatem mieć poglądy stuprocentowo świeckie, natomiast Franciszek jest "tylko" przywódcą Kościoła.
Dlaczego jednak tak bardzo ekscytują się jego słowami niewierzący eksperci, dla których doktryna Watykanu nie powinna mieć żadnego znaczenia? Dlaczego chwalą go genderowi aktywiści, skoro uznają Kościół za skostniałą sektę, którą w ogóle nie należy się przejmować?
Może któryś z "interpretatorów Franciszka" zinterpretuje także ten paradoks?