Czy pomysł zmian ordynacji wyborczej do samorządów, którego głównym elementem ma być wprowadzenie zasady dwukadencyjności władz, jest realnym planem politycznym PiS? Tak mogłoby wynikać z kolejnych wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Jest on zwolennikiem zasady, zgodnie z którą w wyborach w 2018 r. nie mogłyby startować osoby, które wcześniej pełniły funkcje burmistrzów i prezydentów więcej niż dwa razy. Głównym powodem zmian – jak twierdzi prezes PiS – ma być walka z klikami i układami. To, że powstają one w sytuacji, w której jedna osoba rządzi przez kilka kadencji, to prawda. Nie ma bowiem wątpliwości, co pokazują wszystkie możliwe analizy, że urzędujący prezydenci, wójtowie i burmistrzowie mają podczas wyborów nieporównywalnie łatwiej niż ich oponenci. Krótko mówiąc – jak to powiedział mi kiedyś, w czasie nieformalnej rozmowy, jeden z ekspertów – żeby przegrać wybory samorządowe, sprawujący rządy prezydent musi okazać się przestępcą i łajdakiem. Czasem zresztą i to może nie wystarczyć.
Skoro tak, to łatwo sobie wyobrazić, co z takiej przewagi politycznej może wynikać: kumoterstwo, obsada stanowisk – od ważnych do całkiem nieistotnych – swoimi, wreszcie swoista atmosfera przyzwolenia na korupcję. Jaki przedsiębiorca będzie chciał zadzierać z samorządowym politykiem, jeśli wie, że ten jest praktycznie nieusuwalny? Ilu zdecyduje się na wejście w spór, skoro duża część ich interesów, a czasem wręcz wszystkie, zależy od tego, żeby „dobrze żyć z miejscową władzą”? A jak żyć lepiej, niż „układając się”? Nie ma zatem wątpliwości, że przedstawiony przez prezesa PiS projekt odpowiada na ważną potrzebę społeczną.
Czy jednak to wystarczy? Pierwsza wątpliwość dotyczy zasad. Jedna z najważniejszych, powszechnie akceptowanych w cywilizowanym świecie, mówi, że prawo nie działa wstecz. Można to też ująć innymi słowami: nie wolno zmieniać reguł w trakcie gry; kto tak robi, ten łatwo doprowadzi do chaosu. Trudno uznać, że projekt PiS tych podstawowych reguł nie narusza. To, że wprowadzone w życie prawo może obowiązywać w przyszłości, jest kwestią pragmatyczną, to, że miałoby ono dotknąć dotychczasowych liderów władz samorządowych, trudno pojąć. Drugim ważnym problemem jest sprawa ograniczania biernych praw obywatelskich – prawa do startu w wyborach – co wydaje się z kolei pozostawać w sprzeczności z obowiązującą konstytucją.
Problemem są jednak nie tylko kwestie prawne. Czy owa zmiana faktycznie jest korzystna dla ogółu? Jaki będzie jej efekt polityczny i społeczny? Ten pierwszy trudno oczywiście oszacować. Jak wynika z raportu przygotowanego przez Fundację Batorego, „proponowana zmiana dotknie ok. 2/3 gmin. Wśród szesnastu miast liczących powyżej 200 tys. mieszkańców aż w dwunastu obecnie urzędujący prezydenci nie mogliby ponownie startować w wyborach. Wśród partii zakaz kandydowania dotyczyłby ponad 70 proc. obecnych liderów lokalnych pochodzących z PSL, ok. 60 proc. z PO i tylko ok. 30 proc. z PiS”. Łatwo zatem będzie uznać, że faktycznym celem zmian nie jest uzdrowienie państwa, ale zdobycie władzy przez polityków samorządowych związanych z rządzącą partią. Polacy bywają przekorni. Jeśli ów motyw będzie aż tak widoczny, to polityczny efekt nowej ordynacji może być odwrotny od oczekiwanego przez PiS.
Nie jest też jasne, jaki byłby faktyczny skutek społeczny nowej ordynacji. W państwach Unii kadencyjność obowiązuje w Portugalii i we Włoszech. Cóż, wszystko, co wiem o tych państwach, każe mi powątpiewać w skuteczność pomysłu ograniczenia liczby kadencji. Czy efektem ograniczenia liczby kadencji liderów samorządów we Włoszech jest spadek poziomu korupcji? Zmieniła się tam fasada, stare układy działają doskonale za nią. A przecież nie o to ma chodzić zwolennikom zmian w Polsce.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.