Ponury rechot rewolucji
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Ponury rechot rewolucji

Dodano: 
Kampania #metoo
Kampania #metooŹródło:pixabay
Rewolucja seksualna miała wyzwolić ludzi z gorsetów moralności. Zamiast tego wepchnęła ich w liczne problemy i dodatkowe ograniczenia.

Miało być lekko, wesoło i przyjemnie. Nowocześni ludzie, wyzwoleni z religijnych przesądów, z wiktoriańskiej pruderii i – dzięki postępom farmakologii – uwolnieni od lęku przed niechcianą ciążą i chorobami wenerycznymi, mieli czerpać z seksu czystą, wyzwalającą radość, uprawiając go bez zahamowań i zobowiązań, li tylko ku wspólnej satysfakcji. Jednak jak wszystkie inne, tak rewolucja seksualna poszła nie tak. Zamiast wyzwolić z ograniczeń, narzuciła nowe, daleko cięższe. Seks stał się sprawą ponurą (nigdy w badaniach tak wielki odsetek nie deklarował braku zainteresowania i jakiejkolwiek aktywności), niebezpieczną i na dodatek został uspołeczniony.

Ostatnim akordem „radosnej”, przynajmniej z pozoru, fazy rewolucji seksualnej były schyłkowe lata kariery Hugha Hefnera. Trudno powiedzieć, czy twórca „Playboya” miał szczęście uciec do grobu przed niechybną lawiną pozwów czy też jego sława była ostatnią zaporą dla tego typu rozliczeń. Faktem jest, że zaraz po niej wybuchła sprawa Harveya Weinsteina, potem „fotografa gwiazd” Richardsona, a potem fala oskarżeń #MeToo rozlała się szeroko i nabrała rozmiarów coraz bardziej absurdalnych – aż do jakiejś wariatki, która zdobyła swoje pięć minut sławy, robiąc awanturę, że podczas oficjalnej uroczystości sędziwy prezydent Bush senior, poruszający się na wózku inwalidzkim, miał ją jakoby „źle dotknąć” (w obecności swojej żony, dzieci, wnuków i kilkudziesięciu innych osób). O nastrojach ówczesnych wymownie świadczy to, że Bush musiał ją publicznie przepraszać.

Innym głośnym wypadkiem były oskarżenia postawione Bobowi Dylanowi przez staruszkę twierdzącą, jakoby bez mała pół wieku temu uwięził ją w hotelowym pokoju i gwałcił przez tydzień. Na szczęście dla Dylana podała ona daty, kiedy to według twardych dowodów artysta był zupełnie gdzie indziej, i to w towarzystwie licznej ekipy. Tylko dzięki temu zdjęto z niego po kilku miesiącach zakaz wstępu do mediów i sprzedaży jego płyt. Mniej szczęścia miał Marilyn Manson, oskarżony przez kilka byłych kochanek o uprawianie z nimi perwersji w stylu „50 twarzy Greya”, tylko na ostro, co akurat – kto zna tego rockmana, ten wie – bardzo pasowało do jego wizerunkowej autokreacji.

Od samego początku fala #MeToo pobrzmiewała fałszem i absurdem. Z oskarżeniami występowały kobiety, które nie zostały zgwałcone ani zmuszone do seksu przez przełożonych czy też zastraszone – tylko po prostu porobiły kariery przez łóżko, i to wielkie kariery. W normalnej sytuacji ich rewelacje skwitowano by starą zasadą – „chcącemu nie dzieje się krzywda”. Przypominając sobie po latach początki swych karier, tłumaczyły mętnie: „Byłam młoda i nie umiałam się oprzeć”, „Czułam się przy nim jak sparaliżowana”…

Rzucanie oskarżeń, rujnujących ludzi z dnia na dzień, stało się modne i bezkarne – nawet stalkerka sędziego Kavanagha, która zmuszona była przyznać, że wszystko zmyśliła, aby konserwatywnemu prawnikowi złamać karierę, nie poniosła żadnych konsekwencji. Ponosili je ci, którzy mieli śmiałość mówić o absurdzie sytuacji. Gdy jeden z członków legendarnej grupy Monty Python pozwolił sobie w wywiadzie na słowa: „Moim zdaniem #MeToo wymknęło się spod kontroli”, londyński teatr zrzucił z afisza przygotowywaną przez niego premierę.

Cały artykuł dostępny jest w 32/2022 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także