Kultowa scena z „Misia” Stanisława Barei – „Wyngiel przywieźli! Wyngiel je we wiosce!” – bywała w ostatnim czasie często przypominana w mediach społecznościowych, ale coraz bardziej na zasadzie nostalgii za czasami, gdy „wyngiel” we wiosce bywał faktycznie, choćby od święta. Bo teraz go nie ma i w wielu miejscach zimą najpewniej nie będzie. Podobnie jak może nie być gazu, a nawet gazu skroplonego LPG.
Perspektywa zimy jawi się dramatycznie. Tym dramatyczniej, im zimniej robi się na dworze. Kontrast z wiosennymi zapewnieniami rządu, że sobie poradzimy, jest coraz bardziej drastyczny. Rząd próbuje się wyposażyć w instrumenty, które pozwoliłyby mu w zasadzie ręcznie zarządzać gospodarką w sytuacjach kryzysowych. Jakie są perspektywy?
PROPAGANDA SIĘ NIE PALI
Profesor Antoni Dudek ukuł termin „egzamin węglowy premiera”. Znany politolog utrzymuje, że jeśli sytuacji z węglem nie uda się opanować, to Mateusz Morawiecki może nawet polec przed wyborami. To o tyle uprawniona teza, że w wypadku węgla winnego faktycznie bardzo łatwo zidentyfikować i jest nim właśnie szef rządu. To on naciskał – wbrew ostrzeżeniom o niskim stanie węglowych rezerw, płynącym z Ministerstwa Klimatu i Środowiska – żeby Polska wprowadziła własne embargo na węgiel z Rosji wcześniej niż pozostałe kraje UE. Import węgla ze Wschodu wynosił przed wojną ok. 20 proc. (10–12 mln ton) polskiego zużycia, z czego ok. 60 proc. zużywały gospodarstwa domowe. Kiedy w marcu rząd podejmował decyzję o zaprzestaniu sprowadzania rosyjskiego węgla od połowy kwietnia, premier musiał wiedzieć, że nie ma źródeł pozwalających uzupełnić ten ubytek na czas. Unia Europejska wprowadziła embargo na rosyjski węgiel dopiero od połowy sierpnia. Nasz zakaz importu tego surowca był tak szczelny, że polskim importerom nie pozwolono nawet przywieźć do kraju surowca już opłaconego, który zapewne do dziś tkwi gdzieś na hałdach za wschodnią granicą. O ile nie został już sprzedany po raz drugi.
Gdy premier zaczął się orientować, że z węglem dla gospodarstw domowych czy lokalnych ciepłowni (one także korzystały z surowca rosyjskiego) jest źle, wydał polecenie dwóm państwowym spółkom – Węglokoksowi i PGE Paliwa – aby do końca wakacji sprowadziły do Polski 4,5 mln ton węgla. To okazało się niewykonalne. Węgiel stał się towarem deficytowym i trzeba go w niewielkich ilościach kupować w różnych miejscach świata. Potem trzeba go jeszcze sprowadzić do kraju, rozładować na przystosowanym do tego nabrzeżu, które ma przecież ograniczone możliwości, a następnie rozwieźć koleją, której brakuje węglarek. W związku z tym Mateusz Morawiecki po cichu przesunął datę wykonania swojego polecenia na… koniec sezonu grzewczego, zwiększając zarazem cel do 5 mln ton.
Jednocześnie zaczęto akcję, która ostatecznie okazała się mieć wymiar głównie propagandowy. Najpierw był węgiel z rekompensatami po jedyne 996,60 zł za tonę. Po tyle mieli go sprzedawać właściciele składów węgla w zamian za wypłacane wiele miesięcy później i bynajmniej niepewne rządowe wyrównania. Zainteresowanych prawie nie było. Ewentualnie wyrównanie mogli inkasować sami klienci. Akcja okazała się fiaskiem, zanim się jeszcze właściwie zaczęła, więc potem pojawiła się koncepcja dodatku węglowego w wysokości 3 tys. złotych. Na to rząd przeznaczył 11,5 mld zł.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.