Damian Cygan: W rocznicę zakończenia II wojny światowej kanclerz Olaf Scholz napisał na Twitterze, że Niemcy zostały "wyzwolone spod tyranii narodowego socjalizmu". Czy panu jako historykowi mieści się to w głowie?
Grzegorz Kucharczyk: 8 maja 1945 r. Niemcy zostały pokonane przez państwa koalicji antyhitlerowskiej. Świadczy o tym również przebieg działań wojennych ostatnich miesięcy trwania III Rzeszy. Większość Niemców nie uznawała faktu zbliżania się armii amerykańskiej, brytyjskiej czy z drugiej strony sowieckiej jako wyzwolenia.
Czy można domniemywać, że wpis Scholza odzwierciedla świadomość niemieckiego społeczeństwa na temat tego, czym naprawdę była II wojna światowa?
Takie podejrzenie jest uzasadnione, tym bardziej że poziom edukacji historycznej społeczeństwa niemieckiego, a zwłaszcza uczniów w szkołach niemieckich, jest kiepski. Można więc domniemywać, że obowiązują zbitki pojęciowe, operujące bardziej na stereotypach niż na rzeczywistości historycznej.
Przypominają się zresztą czasy, sam je pamiętam, jak w NRD na 9 maja wywieszano plakaty informujące o kolejnej rocznicy wyzwolenia Berlina przez Armię Czerwoną. A to po prostu było zdobycie stolicy wrogiego państwa.
Scholz, przemawiając w Parlamencie Europejskim, stwierdził, że potrzebna jest reforma głosowania w Radzie UE, by więcej decyzji mogło zapadać większością kwalifikowaną. Gdyby takie zmiany weszły w życie, co to by oznaczało dla Polski?
To jest postulat, który po inwazji Rosji na Ukrainę, Scholz zgłasza już nie pierwszy raz. W podobnym duchu wypowiadała się minister spraw zagranicznych RFN Annalena Baerbock.
To jest próba sprawienia, żeby Unia Europejska była jeszcze bardziej niemiecka niż do tej pory i żeby Niemcy poprzez państwa de facto zależne od nich w różny sposób mogły sterować polityką UE. Wydaje się, że to jest również pewna próba ucieczki do przodu.
Co pan ma na myśli?
Każdy zdroworozsądkowy obserwator europejskiej sceny politycznej widzi po 24 lutego 2022 r., że niemiecka polityka wobec Rosji legła w gruzach. Była ona oparta na egoistycznie pojmowanej polityce energetycznej Nord Stream, która nie brała pod uwagę interesów innych krajów, zwłaszcza regionu Europy Środkowej. W dłuższej perspektywie ta polityka okazała się zabójcza także dla samych Niemiec.
Żeby zdjąć z siebie odium, Scholz, który w rządzie Angeli Merkel był wicekanclerzem, więc też to wszystko firmował, próbuje teraz uciec do przodu i odwrócić uwagę od rzeczywistego problemu, jakim jest kierowana tylko i wyłącznie egoizmem polityka niemiecka. Bo gdyby to był problem dla samych Niemiec, to nikt by się tym specjalnie nie martwił, ale to jest kłopot dla całej Europy.
W niemieckich mediach popularny jest taki oto eufemizm, że "Niemcy muszą wziąć większą odpowiedzialność za Europę". Natomiast to, co proponuje Scholz, to federalizacja UE, tworzenie de facto państwa, które byłoby sterowane z Berlina.
Czy patrząc na to, z jakim "zapałem" Niemcy pomagają Ukrainie, należy mieć obawy, że po wojnie Republika Federalna będzie chciała wrócić do business as usual z Rosją?
Niemcy z pewnością będą chciały wrócić do starej zasady swojej polityki, która polega na tym, że normalizowanie relacji z Moskwą służy podwyższaniu znaczenia Berlina w strukturach euroatlantyckich.
Taka była też m.in. logika Ostpolitik, wdrażana przez kanclerza Willy'ego Brandta, w stosunku do ZSRR. Ta kalkulacja sprawdzała się do momentu, w którym pojawił się Ronald Reagan i jego administracja.
Zatem po wojnie na Ukrainie Niemcy na pewno będą szukać dialogu z Rosją, być może z jakimś następcą Putina, tak aby właśnie podwyższać znaczenie Berlina w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi.
Czytaj też:
Jaki o reformie Scholza: Będzie można narzucić Polsce wszystko wbrew jej woli
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.