„Wyrzekliśmy się polskości Kresów Wschodnich, ofiary ludobójstwa na Wołyniu skazaliśmy na zapomnienie” – pisze Anna Piotrowska. Pierwsza uwaga: może zabrzmi to brutalnie, ale Lwów, Iwano-Frankowsk (dawniej Stanisławów) i Tarnopol to są dziś miasta ukraińskie. I nie widać żadnych możliwości, aby ten stan rzeczy zmienić. To nie jest kwestia politycznej poprawności, ale politycznego pragmatyzmu. Jeśli Rosja ledwo sobie radzi z okupacją Krymu i Donbasu, zmagając się z zachodnimi sankcjami, to tym bardziej Polski nie stać na to, by „wrócić” na kresy. Inna sprawa, że to właśnie Galicja, która przed wojną należała do Rzeczpospolitej, jest kolebką i najsilniejszym ośrodkiem ukraińskiego nacjonalizmu. Ewentualny „powrót” na te ziemie oznaczałby wojnę domową z walczącymi o niepodległość Ukraińcami. Oczywiście, to tylko daleko idące imperialne dywagacje – bo przecież potępiamy Putina i jego imperialne zapędy, prawda? A skoro tak, to bądźmy konsekwentni i uznajmy – zgodnie ze słusznymi wymogami naszej cywilizacji – że nie ma sensu otwierać separatystycznej puszki Pandory, a integralność terytorialna to rzecz święta. Ktoś zapyta: po co to piszę, skoro „wyrzekanie się polskości kresów” to jedynie sentyment, bez żadnych konsekwencji. Jeśli tak, to po co rozdzierać szaty nad Lwowem? Dla samego sentymentu? Żeby podenerwować nielubianego sąsiada? Czy żeby okazać solidarność Polonii, która i tak jest w dużym stopniu wynarodowiona? Jakie to ma mieć praktyczne konsekwencje? Jeśli będziemy pielęgnować „polskość” Lwowa i Wilna, to nie zdziwmy się, jeśli aktywny sentyment do Szczecina i Wrocławia poczują Niemcy. Potrzebne nam to? Tak, wiem, że nie mają prawa, bo Hitler itd., ale w polityce liczy się siła i słabość, a nie dobro i zło (chyba że dobro i zło poparte siłą).
„Ofiary ludobójstwa skazaliśmy na zapomnienie” – ten argument jeszcze kilka lat temu był zdecydowanie słuszny. Dziś, po uchwale Sejmu w sprawie ludobójstwa, po filmie Smarzowskiego, po tym, jak półki księgarń uginają się od publikacji na temat Wołynia – o przemilczeniu nie ma mowy. Inna sprawa – blokowanie ekshumacji. Tu Anna Piotrowska ma rację – Wjatrowycz stosuje wobec Polski szantaż. Stawką jednak nie jest wyłącznie pomnik UPA w Hruszowicach. Po obu stronach polsko-ukraińskiej granicy jest mnóstwo miejsc pamięci obu narodów. Wjatrowycz proponuje układ „wszystkie za wszystkie”, czyli: jeśli Warszawa zalegalizuje wszystkie ukraińskie miejsca pamięci na terenie Polski, Kijów zrobi na Ukrainie to samo z polskimi miejscami pamięci. Twierdzi przy tym, że to „uczciwy układ”, bo to Polacy zostawili więcej kości na Ukrainie niż Ukraińcy w Polsce…
I tu dochodzimy do sedna polityki historycznej Kijowa: polega ona na symetrii win. Ukraińscy historycy rozpatrują Wołyń w szerszym kontekście wojny polsko-ukraińskiej. Oczywiście, chcą rozmyć odpowiedzialność za zbrodnie swoich bohaterów. Jednak nie tylko… Anna Piotrowska rozpatruje problem ukraińskiej pamięci z polonocentrycznej perspektywy. Tymczasem „wroga trzeba poznać” – nawet więc porównując Ukraińców z Niemcami i Sowietami, nawet odmawiając im prawa do niepodległości (jak czyni to rozmówca mojej koleżanki), warto jednak spróbować zrozumieć, z czego wynika taka a nie inna argumentacja naszych adwersarzy. W 1939 roku OUN próbował wzniecić powstanie na kresach, w 1942 roku doszło do antyukraińskich wystąpień na Chełmszczyźnie, w latach 1943-44 UPA przeprowadziła antypolską akcję na Wołyniu i w Galicji, w 1944 roku na Chełmszczyźnie oddziały AK przeprowadziły antyukraińską akcję na Chełmszczyźnie, a w 1945 roku połączone siły AK i UPA (na poziomie lokalnym, niepopartym przez centralne kierownictwo) przeprowadziły wspólny atak na Hrubieszów. Czy teraz jest zrozumiałe, że dla Ukraińców to był konflikt, a nie jednorazowa ludobójcza akcja? Oczywiście, historycy pokroju Wjatrowycza próbują to relatywizować, twierdząc, że albo straty po obu stronach są podobne, albo że nawet jeśli Polaków zginęło więcej, to mają za swoje, należało się im za „antyukraińską” politykę II RP! Oczywiście, to rozszerzenie kontekstu daje nam większą wiedzę na temat przyczyn i atmosfery tamtych lat, ale nie zmienia faktu bezspornego – najtragiczniejszym, najbardziej zbrodniczym wydarzeniem tego konfliktu była rzeź wołyńska.
„Ledwie kilka miesięcy temu, wielki kat Polaków naczelny dowódca Ukraińskiej Powstańczej Armii Roman Szuchewycz odpowiedzialny za ludobójstwo na Wołyniu został patronem jednej z kijowskich ulic” – pisze Anna Piotrowska. Rzeczywiście, z polskiej perspektywy to skandal. I Anna ma rację, gdy pisze, że w sprawie Szuchewycza Polacy nie protestowali tak śmiało, jak Ukraińcy w sprawie Orląt Lwowskich na polskim paszporcie. To słabość naszej dyplomacji. Ale uderzenie pięścią w stół i ultimatum „z Banderą do Europy nie wejdziecie” sprawy nie rozwiąże. Ukraińcy nie posłuchali Rosji, naprawdę komuś się wydaje, że posłuchają Polski? Na język siły odpowiedzą siłą. A przecież, gdyby na Ukrainie istniało jakieś polskie soft power, można było sprawę rozwiązać inaczej. Dobry przykład takiego rozwiązania podsunął w rozmowie z "Do Rzeczy" Jevgenij Bilonozhko, redaktor naczelny portalu polsko-ukraińskiego Polonews. Debata nad Szuchewyczem trochę trwała w kijowskiej radzie. Jak mówi Bilonozhko, gdybyśmy mieli tam swoich ludzi, mogliby sugerować radnym inne rozwiązania – jednym z dowódców UPA był Taras Bulba-Boroweć, który protestował przeciw rzezi wołyńskiej, trzeba było za takimi bohaterami lobbować! A tak, polska dyplomacja jest jak zwykle zaskoczona. Od trzech lat wspieramy Ukrainę, a Ukraina dalej czci OUN/UPA, i od trzech lat wybucha co jakiś czas wielkie zdziwienie, że oto na przykład polscy żołnierze przemaszerują ulicami Kijowa przy dźwiękach upowskiego hymnu. A jaki hymn ma być grany podczas święta niepodległości państwa, które gloryfikuje takie a nie inne formacje. Ależ to są mordercy, trzeba twardo to uświadamiać Ukraińcom! – mówią nasi „znawcy”. Ależ nie! Roman Szuchewycz nie jest nad Dnieprem wielbiony za to, że mordował Polaków! Roman Szuchewycz, czy nam się podoba czy nie, jest dla Ukraińców bohaterem walk z Sowietami! Ostrze ukraińskiego nacjonalizmu, który ukształtował się w opozycji do Polski i na krwi polskich cywilów, zwrócone jest dziś zdecydowanie przeciwko Rosji. Nie ma oczywiście żadnych gwarancji, że czciciele Szuchewycza nie przypomną sobie, z kim ich idol najpierw, i jakimi środkami wojował. Jednak na tę chwilę ukraińscy nacjonaliści mają dwóch wrogów: Rosję oraz obecną ukraińską władzę. A obecna ukraińska władza nie tylko toleruje, ale i wspiera kult OUN/UPA nie dlatego, że szykuje się do kolejnej eksterminacji Polaków, ale dlatego, że na czas konfliktu zbrojnego na wschodzie potrzebny jest symbol. A na ten symbol nie nadaje się propolski Petlura – socjalista, który wszystko przegrał. O Szuchewyczu nakręcono biograficzny film „Neskorenyj” (niezłomny – brzmi znajomo dla ucha polskiego nacjonalisty, prawda?). O czym to film? O walce „dzielnego bohatera” z… sowieckim okupantem. Epizodycznie pojawiają się wątki walki z Polakami (zamachy na polskich urzędników w międzywojniu). Nie ma jednak ani jednej sceny, w której „dzielni bohaterowie” OUN/UPA mordują polskich cywilów. Bo to nie z tego są dumni gloryfikatorzy tej formacji. Ich podejście dobrze oddaje przykład Władysława Kowalczuka, działacza Korpusu Narodowego, który brał udział w marszu ku czci Szuchewycza, by potem złożyć kwiaty na pomniku ofiar Wołynia. Ukraińscy nacjonaliści wychodzą z prostego założenia – „wy macie swoich bohaterów, my swoich”.
Anna Piotrowska cytuje wypowiedź Włodzimierza Pawluczuka: "Nie byłoby jednak niepodległej Ukrainy, nie byłoby historii narodu ukraińskiego jako narodu politycznego, walczącego o pełną niepodległość, gdyby nie nacjonalizm, gdyby nie UPA, gdyby nie narodowy fanatyzm jednostek opętanych szaleńczą ideą stworzenia z amorficznej 'ruskiej' masy bitnego, znaczącego dziejowo narodu”. Niestety, ale takie opinie świadczą o ignorancji rozmówcy mojej koleżanki. Już powyżej uzasadniłem, dlaczego Ukraina buduje swoją tożsamość w oparciu o UPA – na trudne czasy potrzebni są bezkompromisowi bohaterowie. A że skompromitowani?! A kto o tym wie?! Na Ukrainie znana jest historia walk UPA z NKWD, a nie zbrodni wojennych tej formacji. Ukraińcy nie są takimi pasjonatami historii jak Polacy, im wystarczy symbol, nie potrzebują pogłębionej wiedzy. Natomiast twierdzenie, że bez UPA Ukraińcy są amorficzną masą, zdradza nieznajomość ukraińskiej historii. Wspomniany Korpus Narodowy, a więc najbardziej dynamiczna grupa ukraińskich nacjonalistów, w dużej mierze, oprócz Bandery i Szuchewycza, opiera się na tradycji kozackiej. Tożsamość naszych sąsiadów zasadza się na „świętej trójcy” bohaterów: kozackiego hetmana Bohdana Chmielnickiego, romantycznego poety Tarasa Szewczenki (tym, którzy kojarzą go z antypolskim poematem „Hajdamacy” przypomnę, że napisał również propolski wiersz „Do Polaków”) oraz Bandery. Pierwsza nowoczesna powieść w języku ukraińskim została napisana pod koniec XVIII wieku, przełom XIX i XX wieku to z kolei już dojrzała ukraińska literatura z tak wybitnymi twórcami jak Iwan Franko i Lesja Ukrainka. Cały XIX wiek to rozwój ukraińskiej tożsamości narodowej – na dziesięciolecia przed powstaniem OUN! Tożsamość ta musiała być już wówczas silna, skoro car musiał tłumić ją wprowadzaniem przepisów, zabraniających publikacji w języku ukraińskim… Dlatego też mówienie, że bez kultu zbrodniarzy nie ma Ukrainy, to powtarzanie ahistorycznych bredni rosyjskiej propagandy. Można i trzeba potępiać zbrodnie UPA, ale nie można być ignorantem…
Anna Piotrowska pisze też:
„Warto zwrócić uwagę, że także strona ukraińska w swojej retoryce dotyczącej rzezi wołyńskiej, oprócz próby zrównywania katów z ofiarami, sięga po argumenty antyrosyjskie (czyżby wyczuwając nastroje polskiej klasy politycznej?). Ledwie w ubiegłym roku Wołodymyr Wiatrowycz przekonywał, że w Polsce temat Wołynia jest upolityczniony i wykorzystuje to rosyjska propaganda. Także wcześniej pojawiały się głosy ze strony Ukraińców, że „zbrodniarza” i „satelitę” Adolfa Hitlera uczyniła ze Stepana Bandery komunistyczna propaganda, której celem było skłócenie Ukraińców z Polakami i Rosjanami”.
Pozwolę sobie nie zgodzić się z powyższą tezą niemal w całości. To prawda, że Ukraińcy zrównują katów z ofiarami. Jednak absolutnie nie mogę się zgodzić z sugestią, jakoby Kijów sięgał po argumenty antyrosyjskie, by przypodobać się Polakom. Przypominam, że Ukraina od 3 lat prowadzi niewypowiedzianą wojnę z Rosją, naprawdę więc nie musi sięgać po coś, co jest integralną częścią obecnej tożsamości narodowej Ukrainy. Tak jak wspomniałem – Ukraińcy czczą Banderę szczególnie dzisiaj, bo jego ruch walczył po II wojnie światowej z Moskwą, a więc praktycznie z tym samym przeciwnikiem, z którym obecnie walczy niepodległa Ukraina. I nic dziwnego, że Kijów uważa, iż do wizerunku Bandery przyczynili się komuniści – mieli w tym interes, bo banderowcy walczyli z Sowietami. Oczywiście, mieli łatwe zadanie, bo banderowcy na złą sławę zasłużyli. Nie można jednak zapominać, ze każdy naród ma „swojego Banderę” – Polacy – tego, który przed wojną organizował akty terroru przeciw polskim władzom (czyli robił to samo, co Piłsudski przeciw caratowi), a w czasie wojny był duchowym patronem ludobójczej akcji antypolskiej (tu już nie ma analogii z Piłsudskim); Ukraińcy – tego, który walczył o niepodległość Ukrainy; Rosjanie – tego, który walczył z Sowietami, i który teraz jest symbolem oporu przeciw Rosji.
Fiaskiem polskiej polityki wschodniej nie jest to, że nikt nie tupał nogą, gdy Ukraina się banderyzowała. Fiaskiem polskiej polityki wschodniej jest to, że nikt nie próbował z Ukrainą odpowiednio wcześnie rozmawiać, nie próbował Ukrainy zrozumieć, zaproponować kompromisu. Niestety, wciąż niedoścignione sukcesy w obszarze polskiej polityki wschodniej odniósł – na innych frontach skompromitowany – Aleksander Kwaśniewski. W 2002 roku wybitny ukraiński historyk, jako jeden z nielicznych piszący odważnie o zbrodni wołyńskiej, z powodów politycznych oblał habilitację. Taka była atmosfera. A rok później Kwaśniewski spotkał się z Kuczmą w Porycku-Pawliwce, i padły wówczas, uzgodnione przez obie strony, słowa o ludobójstwie. Wcześniej udało się wyremontować cmentarz Orląt Lwowskich, który dziś jest na cenzurowanym. Teraz takie gesty są w naszych wzajemnych relacjach nie do pomyślenia.
To wszystko nie oznacza jednak, że trzeba do ukraińskich nacjonalistów ładnie się uśmiechać i prosić o wybaczenie. Trzeba natomiast zwrócić uwagę na większe niż kult UPA zagrożenie, którego Anna Piotrowska nie artykułuje. Choć paradoksalnie, od nieświadomego nawiązania do tego zagrożenia zaczęła swój tekst. „Wyrzekliśmy się polskości Kresów…”. Warto odpowiedzieć na pytanie: a czy Ukraińcy wyrzekli się ukraińskości Chełma i Przemyśla? Trzeba pamiętać, że te miasta zajmują ważne miejsce w ukraińskiej tożsamości. W Chełmie swoją stolicę miał jedyny w historii Ukrainy król. W Kijowie działa stowarzyszenie Ukraińców deportowanych z Chełmszczyzny. W Przemyślu silna jest ukraińska mniejszość. Andrij Tarasenko z Prawego Sektora nie raz wyrażał głośno swoje nadzieje na „odzyskanie” tego miasta. Roman Korszuk, historyk związany z ruchem nacjonalistycznym, uważa, że Chełmszczyznę utracili Ukraińcy w rezultacie „walk z szowinistycznymi bandami polskimi”. Z drugiej strony Olena Semeniaka z Korpusu Narodowego kategorycznie zapewnia, że jej partia nie popiera żadnych pretensji terytorialnych. Może lepiej brońmy tego, co mamy, zamiast marzyć o Lwowie czy pouczać sąsiadów. Żaden protest nie sprawi, że Bandera zniknie z ukraińskiego panteonu. Atakując pryncypialnie Kijów za coś, czego nie rozumiemy, możemy w odpowiedzi usłyszeć oskarżenia o imperializm. A Ukraińcy już z jednym imperium, jak na razie, skutecznie sobie radzą…
Czytaj też:
Kult zbrodniarzy na Ukrainie. Fiasko polskiej polityki wschodniej
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.