Latem 1972 r. – opowiada Peter Biskind w książce „Easy Riders, Raging Bulls” – przyjęcie u Freddiego Fieldsa opuściło wspólnie dwóch przyjaciół: William Friedkin i Francis Ford Coppola. Uczynili to w hollywoodzkim stylu – nowiutką limuzyną – był to mercedes 600. Coppola wygrał samochód, zakładając się ze studiem Paramount o to, czy wpływy z „Ojca chrzestnego” przekroczą 50 mln dol. Przed wyruszeniem Francis ochrzcił auto, rozbijając butelkę szampana, potem cała trójka (bo towarzyszyła im też Ellen Burstyn, szykująca się do roli w „Egzorcyście”), nieźle naoliwiona, ruszyła w drogę. Śpiewali „Hooray for Hollywood”, a celem wycieczki była modna restauracja na Sunset Strip. Za nimi, w volvo prowadzonym przez ówczesną partnerkę Mary „Polly” Pratt, jechał kolejny kumpel, Peter Bogdanovich.
Gdy stanęli na czerwonym świetle, Friedkin wystawił głowę przez rozsuwany dach i zaczął się przechwalać. – Najbardziej ekscytujący amerykański film od ćwierć wieku! – krzyczał, cytując recenzję „Francuskiego łącznika”. Rozpostarł pięć palców i dodał: – Osiem nominacji, pięć Oscarów, w tym dla najlepszego filmu!
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.