Po pierwsze należało ją wspierać, bo broni „naszych wspólnych zachodnich wartości”. Wprawdzie trudno było dowiedzieć się, jakie one dokładnie są, ale cóż, wartość to coś pozytywnego. Po drugie, słyszałem, stawiając czoło Rosji Ukraina chroni przed inwazją cały Zachód. Gdyby nie śmierć Ukraińców, rosyjskie zagony znalazłyby się już nad Bugiem, a stamtąd ruszyłyby dalej nad Odrę, a potem jeszcze dalej. Dlaczego miałyby to zrobić? Jaki Rosja miałaby w tym interes? Co przyniosłaby je światowa wojna? Jak ma się do siebie walka o Donbas z wizją wszechświatowej zbrojnej ekspansji? W jaki sposób Rosja, która unika sprowokowania obecnie NATO czy USA, miałaby rzucić się do ataku na silniejszego przeciwnika? Odpowiedź była prosta: bo ona tak ma, bo musi, a Putin jest szaleńcem.
Jednak ostatnio coraz częściej w ustach zachodnich zwolenników pomocy dla Ukrainy pojawia się inny, przyznam dość osobliwy, argument na rzecz wsparcia dla Kijowa. Ni mniej ni więcej wielu z nich mówi, że celem pomocy militarnej i finansowej dla Ukrainy jest osłabianie Rosji, bo przekazywanie Kijowowi uzbrojenia i pieniędzy jest najtańszą formą realizacji tego projektu. Podkreślam jeszcze raz, bo to ważne: najtańszą. Dokładnie tych słów użyła w niedawnym wywiadzie redaktor naczelna tygodnika „Economist”, zachęcając Amerykanów do dalszego finansowania wojny.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.