Krzysztof Masłoń, Tomasz Zbigniew Zapert: Z oczywistych powodów śledzisz to wszystko, co wiąże się z recepcją twórczości Marka Nowakowskiego. Czy jest czytany? Pamięta się o nim?
Jolanta Nowakowska: Pozostał w pamięci znających go. W jakiejś mierze jest upamiętniony przyznawaną rokrocznie nagrodą, której patronuje. Ale odnośnie do czytelnictwa nie mam złudzeń. To w ogóle nie jest dobry czas dla literatury. A ona właśnie była w centrum tego, co robił, to pisanie stanowiło dla niego sprawę kluczową.
Miał Marek swoje pisarskie rytuały, można powiedzieć, zawodowe. Czy było coś, co je zakłócało, przeszkadzało mu w pisaniu?
Jeśli można mówić o czymś takim, to o cyklicznym niepokoju, który go ogarniał. Nie mógł wtedy pisać i po prostu wychodził z domu. Niektórzy powiadali, że jako wybitny perypatetyk wybierał się na wędrówki po mieście, na spacery. Ja mówiłam, że go nosiło. W takie dni ten jego niepokój widoczny był od rana, od pierwszego śniadania.
Żadnych innych przeszkód w pisaniu nie stwierdziłam. Mógł pisać wszędzie, bez różnicy, czy w pokoju czy przy stole kuchennym, co robił bardzo często.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.