Niewczesne żale, potępieńcze swary – trudno nie użyć tych mickiewiczowskich określeń, komentując wojenkę (i oby pozostała ona wojenką, a nie przerodziła się w prawdziwą wojnę) pomiędzy PiS a Konfederacją. Można odnieść wrażenie, że przynajmniej część liderów obu partii wypiera ze świadomości oczywisty fakt, że naprawa Polski, której jedni i drudzy gromko się domagają, dokonana może być tylko wspólnym wysiłkiem i zgodną współpracą obu partii z prezydentem. Są więc one po prostu skazane na przyszłą koalicję, czy się to liderom uśmiecha czy nie, i kwestią otwartą jest jedynie wyważenie w tej koalicji proporcji wzajemnych wpływów. Jeśli zgody miałoby zabraknąć, oznaczałoby to przedłożenie przez kogoś własnych osobistych lub partyjnych interesów ponad dobro kraju, a do czegoś podobnego dopuścić po prostu nie wolno.
Oczywiście w tym momencie, gdy od wyborów dzielą nas być może nawet prawie dwa lata (choć osobiście spodziewam się ich znacznie szybciej), partie muszą zaznaczać swą odmienność. Rywalizacja, nawet ostra, jest zrozumiała i potrzebna wyborcom – ale musi to być rywalizacja merytoryczna, nie wzajemne dyskredytowanie się i jadowite obelgi czy insynuacje, prowokujące do równie ostrych albo jeszcze ostrzejszych ripost.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

