Od takiego miłego śniadanka w trzygwiazdkowym hotelu na Manhattanie rozpoczęliśmy nasz pobyt w Ameryce: 1. Grzanki z chleba (maszynowo pokrojonego i zapakowanego w plastik), przemysłowego wypieku o idealnie kwadratowym kształcie i śnieżnej białości. 2. Pojemniczek z czymś do smarowania chleba, co z masłem nic wspólnego nie miało, ale sugeruje, że służy do smarowania. 3. Pojemniczek z dżemem quasi-truskawkowym – masa w kolorze buraczkowym o konsystencji ścisłej galarety. Produkt nie miał styczności z truskawkami. 4. Trzy plasterki sera w kolorze pomarańczowym, o konsystencji gumy arabskiej i smaku trudnym do określenia. 5. Sok à la pomarańczowy z automatu.
Hotel nie luksusowy, ale przyzwoity. Ale takie marne śniadanie nikogo tu nie zaskakuje.
Pal licho jedzenie. Sam widok menu serwowanego na papierowym talerzyku, z plastikowym nożem i widelcem, (Po co widelec?) odbiera człowiekowi ochotę do jedzenia.
Na pocieszenie jest kawa à discrétion. Do papierowego kubka można sobie nalać z maszyny; lura, bo lura, trudno. Lepiej już było iść do Starbucksa, przynajmniej tam kawa jest w porządku.
Jaja w proszku
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
