Po spotkaniu liderów partyjnych prezes Jarosław Kaczyński stwierdził, że „zaczął się dialog polityczny” i że „była to rozmowa, a nie wojna”. Nawet jeśli to prawda, to tylko naiwni mogliby uznać, że jesteśmy blisko przełomu i lada moment nastąpi kompromis. Z drugiej strony nie można ani tych słów, ani samego spotkania deprecjonować. Są wprawdzie, a może jest ich nawet większość, komentatorzy, których cechą charakterystyczną jest całkowita odporność na fakty. Dla nich każda propozycja, pomysł i ruch Jarosława Kaczyńskiego musi być przejawem jego złej woli, podstępu i wyrachowania. Podobnie jak działania opozycji mają być podyktowane troską o demokrację, prawo i konstytucję. Jeśli jednak przez chwilę spojrzeć na obecny konflikt z dystansem, to łatwo zauważyć, że obu stronom powinno zależeć na jego zakończeniu.
Jeśli chodzi o PiS, to powody są oczywiste. Pierwszym jest narastająca presja USA i Unii Europejskiej. Wygląda na to, że obecny rząd – czy to dlatego, że ma za mało środków, czy też dlatego, że nie potrafi się nimi posługiwać – nie jest w stanie przekonać znaczących polityków Zachodu co do tego, że nie przeprowadza w Polsce zamachu na demokrację. Kolejne debaty, rezolucje, wyrazy zaniepokojenia i troski muszą mieć wpływ na postrzeganie Polski. Gorszy wizerunek może w konsekwencji przynieść realne, negatywne konsekwencje. Po drugie, eskalacja konfliktu może doprowadzić do swoistej dwuwładzy w państwie. Kiedy zapytałem o to Jarosława Kaczyńskiego, ten odpowiedział, że to wizja zbyt radykalna. Nie sądzę. Łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której sądy powszechne zaczną odwoływać się do orzeczeń Trybunału nieuznawanych przez rząd. Co wtedy? Prowadziłoby to do zachwiania prawomocności działań państwa.
Jednak osiągnięcie kompromisu wydaje się leżeć także w interesie opozycji. Jej coraz bardziej histeryczne protesty faktycznie przyczyniły się do wzrostu liczby negatywnych opinii o Polsce. Tylko co z tego? Gdyby dziś doszło do przyspieszonych wyborów, opozycja – zarówno PO, jak i Nowoczesna – przegrałaby je z kretesem. Ciągłe zabieganie o wsparcie Zachodu nie tylko jest moralnie dwuznaczne i ociera się o zdradę stanu, lecz także jest mało skuteczne. Podobnie nie wiadomo, co miałyby przynieść dalsze demonstracje. Są wprawdzie antypisowscy fanatycy pokroju Tomasza Lisa, którzy marzą o Majdanie w Warszawie, jednak ich liczba systematycznie spada. Na razie na konflikcie najwięcej zyskał Komitet Obrony Demokracji i wydaje się, że tylko jemu może odpowiadać dalsza eskalacja konfliktu.
Nie znaczy to oczywiście, że kompromis musi zostać osiągnięty. Jest to tak naprawdę spór o demokrację i o to, kto jest w Polsce suwerenem. Czy zwycięstwo wyborcze daje mandat do rządzenia, czy tylko do administrowania państwem? Obecna konstytucja, która cieszy się takim uznaniem prawników, prowadzi do faktycznego blokowania i znoszenia się nawzajem różnych władz, tworzy i utrzymuje system wielkiej niemożności. Najlepszym wyjściem byłaby jej zmiana, w tym także ograniczenie roli politycznej Trybunału. Czy jednak polska klasa polityczna do takiej zmiany dojrzała? To pozostaje pytaniem otwartym.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.